Gdy krew zalewa czytelnika #2 Jan Sowa i Jego fantomowe ciało króla, a raczej podgrzewany kotlet. Część 2

Wracamy na kozetkę, gdzie doktor Jan Sowa, robi naszej historii dogłębną psychoanalizę (na której podstawie uzyskał habilitację). W poprzedniej części, skupiliśmy się na podstawowych założeniach książki autora. Dziś kontynuujemy, omawianie naszych wątpliwości związanych z jego teoriami. Zaczynamy z grubej rury.
Decyzja polskiej i litewskiej szlachty podjęta po śmierci Zygmunta II Augusta, aby przekształcić Rzeczpospolitą w monarchię elekcyjną, a więc jednocześnie uczynić z króla rodzaj „proto-prezydenta”, ograniczając w drastyczny sposób jego władzę, była brzemienna w skutkach. Począwszy od tego momentu Rzeczpospolita nie miała w zasadzie monarchy i ten kolejny brak stał się głównym czynnikiem determinującym jej losy w XVII i XVIII wieku. (s. 36)

I od razu drugi cytat: 

Jeśli zgodzimy się, że monarcha jako reprezentant dynastii wyrażającej ciągłość wspólnotowej formy państwa łączy w swojej osobie dwa ciała – indywidualne, śmiertelne ciało naturalne oraz nieśmiertelne ciało polityczne – musimy stwierdzić, że wszyscy władcy I Rzeczypospolitej po Zygmuncie Auguście byli okaleczeni i posiadali tylko jedno ciało: swoje własne ciało fizyczne. Monarchia elekcyjna I Rzeczypospolitej zaprzecza we wszystkich najważniejszych punktach doktrynie dwóch ciał króla [chodzi o koncepcje Ernsta Kantorowicza – przyp. SigA]. Król nie jest jednoosobową korporacją zbierającą mnogość pokoleń istniejących przed nim i po nim, ale przygodnym elementem, który zajmuje swoje miejsce nie ze względu na konieczną i nadnaturalną ciągłość wspólnotowego ciała republiki, ale na skutek przypadkowej gry społecznych sił interesów. Każdego monarchę oddziela od jego poprzednika i następcy zasadnicze zerwanie, nad którym żadnemu władcy nie udało się zapanować nawet w minimalnym stopniu, jakim był skutecznie storpedowany przez szlachtę pomysł elekcji vivente rege. (s. 237)

Błąd rzeczowy. Przecież już monarchia jagiellońska była elekcyjną. Każda koronacja Jagiellonów była zatwierdzania przez możnowładztwo (szlachtę). Wszystko zaczęło się od śmierci Kazimierza Wielkiego i przejęcia władzy na podstawie wcześniejszych ustaleń przez Ludwika Węgierskiego, który z kolei zapewnił koronę Polską swojej córce – Jadwidze. Z tym, że to możnowładztwo zastrzegło sobie prawo wyboru małżonka. Ważni panowie postawili na Władysława Jagiełłę, wbrew interesom Andegaweńskim. Potomstwo z tego małżeństwa, miało zapewnione prawo do dziedziczenia tronu, lecz po śmierci Jadwigi, Jagiełło musiał zabiegać o prawa do tronu dla przyszłych swoich synów z następnych małżeństw, (tych doczekał się dopiero w związki z Zofią Holszańską) zapewniając je przywilejami dla możnowładztwa. Okazuje się jednak, że autor na nasze wątpliwości, odpowiada na dalszych kartach swoich rozważań (s. 242–243):

Problem dziedziczności tronu i ciągłości dynastii zaznacza się w historii Polski znacznie wcześniej niż dopiero koniec XVI wieku. Przeciw ustanowionej powyżej cenzurze 1572 roku można wysunąć argument, że to moment śmierci Kazimierza Wielkiego i koniec dynastii Piastów oznacza faktyczny początek elekcji królów polski, a więc śmierć Zygmunta Augusta nic nie zmieniła. Otóż taka interpretacja, chociaż częściowo uzasadniona, nie ujmuje jednak istoty przełomu jakim było pierwsze wielkie bezkrólewie 1572–1573. To prawda, że śmierć Kazimierza Wielkiego kończy w 1370 roku okres bezwzględnie dynastyczny w dziejach Polski, jednak przejście rządów Jagiellonów następuje z zachowaniem pewnych zasad dziedziczności: Ludwik Węgierski był synem Elżbiety Łokietkówny, córki Władysława Łokietka, a więc w jego żyłach krążyła piastowska krew. Po nim tron objęła jego córka Jadwiga Andegaweńska, która przekazała go Władysławowi Jagielle poprzez małżeństwo.
 
Argument „krwi” jest chybiony. Szlachta była przywiązana do dynastii i dziedziczności tronu. Przecież pierwsi elekcyjny królowie – Henryk Walezy i Stefan Batory mieli podjąć za żonę Annę Jagiellonkę – ostatnią dziedziczkę Jagiellonów (Walezy ostatecznie uciekł z kraju). W następnych latach rządzili Rzeczypospolitą królowie elekcyjni z dynastii Wazów (Zygmunt III Waza – po kądzieli wnuk króla Zygmunta Starego, a następnie jego synowie Władysław IV Waza, Jan Kazimierz), nieszczęśni Sasi (August II Mocny i August III Sas), co sejm elekcyjny powracała idea kandydatur „Piasta” (Michał Korybut Wiśniowiecki, Jan Sobieski). Abstrahując już od rządów i patologicznego ustroju, poziom argumentów J. Sowy jest bardzo płytki.
Autor nie zauważa również, że dłuższy okres braku obecności monarchy istniał w latach 1382-1384 (od śmierci Ludwika Węgierskiego do przybycia do Krakowa Jadwigi, a targi panów polskich z Elżbietą Bośniaczką w tej kwestii trwały długo i były bardzo burzliwe, mimo, że już na zjeździe w Radomsku 25 listopada 1382 roku postanowiono, że wybranie zostanie jedna z córek Ludwika, czyli dokonano faktycznie elekcji. Do ustalenia została tylko która z nich zostanie przyszłym królem Polski. Tą ostatecznie okazała się Jadwiga), oraz o prawie trzy letniego bezkrólewia władcy w latach 1444-1447 (po śmierci Władysława Warneńczyka pod Warną poprzez burzliwe negocjacje możnych polskich z ówczesnym, od 1440 roku, Wielkim Księciem Litewskim, Kazimierzem Jagiellończykiem, aż po jego koronację 25 czerwca 1447 roku). Nie zauważa również w tym przypadku faktu zerwania unii personalnej polsko-litewskiej na okres bez mała 4 lat, co jest wiedzą niemalże powszechną.
Poza tym, kwestia ustroju Rzeczypospolitej jest dużo bardziej skomplikowana. Bardzo ciekawą koncepcję na ten temat przedstawili Piotr Wandycz i Jerzy Kłoczowski. Przekonują oni, że w Europie środkowo-wschodniej (Rzeczpospolita i terytoria Korony św. Stefana i Wacława), panowała odrębność ustrojowa, wynikająca ze średniowiecznych precedensów oraz ukształtowania w XV wieku dominującej roli możnowładztwa i szlachty.

Podmiotowość Polski jako społeczeństwa, państwa, i narodu ukonstytuowała się więc na trzech sukcesywnych brakach: brak dziedzictwa rzymskiego pociągnął za sobą brak nowożytnej organizacji społecznej opartej na kombinacji absolutyzmu i kapitalizmu. Ograniczenie pozycji monarchy poszło w Rzeczypospolitej tak daleko, że można mówić o braku królewskiej władzy. Efektem tego wszystkiego okazało się brak państwowości, znany w polskiej historiografii pod nazwą rozbiorów. […] Jak postaram się jednak pokazać, rozbiory ujawniły tylko coś, co w rejestrze Realnym trwało już przez dokładnie 200 lat przed pierwszym rozbiorem Polski: jej nieistnienie. Okres między 1572 a 1795 rokiem możemy w historii Polski nazwać epoką państwa fantomowego. Termin ten odwołuje się do koncepcji kończyny fantomowej, czyli kończyny, która została utracona, ale wciąż istnieje na poziomie reprezentacji psychicznej. […] Interpretując ten fakt w świetle Ernasta Kantorowicza teologiczno-politycznej teorii dwóch ciał króla, proponuję ową urojoną państwowość I Rzeczypospolitej nazwać fantomowym ciałem króla. (s. 37–38)
Zdaje się, że J. Sowa nie słyszał o krakowskiej szkole historycznej, ukształtowanej w XIX wieku przez takich historyków jak Michał Bobrzyński, Józef Szujski, Walerian Kalinka czy Stanisław Smolka (brak ich prac w bibliografii). Ci historycy wyciągnęli podobne wnioski, co J. Sowa. Tyle, że zrobili to już jakieś 150 lat temu. Po co więc wyważać otwarte drzwi? Nie widzimy, aby Sowa jakoś inaczej, głębiej, interpretował te ustalenia na kartach swojej książki. Pytanie brzmi, po co? Autor zachowuje się na kartach swojej książki, jakby ich ustalenia nie istniały – może krakowska szkoła też jest fantomem i jest urojeniem na poziomie realnym?

Z lepszą sytuacją mamy do czynienia w naukach historycznych, co zresztą zrozumiałe. Tacy historycy, jak Jacek Kochanowicz i Antoni Mączak, kontynuują dociekania rozpoczęte przez starsze pokolenie historyków gospodarczych – Witolda Kulę, Mariana Małowista, Jerzego Topolskiego czy nawet Jana Rutkowskiego – poszukując głębokich, historycznych uwarunkowań obecnego stanu rzeczy. Badania te są jednak niewielką inspiracją dla polskich nauk społecznych. Szkoda, bo osiągnięcia wielu polskich socjologizujących historyków są imponujące. Analizy Kuli czy Małowista wyprzedzają o wiele lat – a nawet dekad – to co w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pisali tacy zachodni uczeni jak Braudel lub Wallerstein. […] Dlatego zdecydowałem się przyjąć w tej książce punkt widzenia zdecydowanie historyczny. To postawa dobrze ugruntowana w zachodniej humanistyce i myśli społecznej. (s. 49)

To jest cytat, ważny w szczególności dla tych adwersarzy, którzy będą w komentarzach zarzucać nam, że się czepiamy, a przecież autor jest jedynie pionierem wśród socjologów i kulturoznawców. Jeżeli ktoś przyjmuje historyczny punkt widzenia, to powinien przyjąć też warsztat pracy historyka, a przynajmniej go poznać i zrozumieć. J. Sowa nie widzi takiej potrzeby. Świadomie wybiera poglądy tych historyków, którzy pasują do jego koncepcji.
Przykład autora Fantomowego ciała króla dobitnie pokazuje, to, co ostatnio zauważył w replice Henryka M. Słoczyńskiego, skierowanej do Macieja Jankowskiego, a dotyczącej recenzji książki H. Słoczyńskiego Światło w dziejarskiej ciemnicy. Koncepcja dziejów i interpretacja przeszłości Polski Joachima Lelewela (Kraków 2010). Chodzi mianowicie o recepcję teorii historii i dziejów historiografii w czasach PRL-u (głoszonych zresztą przez uczonych o wątpliwej postawie moralnej – jak choćby Andrzej Feliks Grabski ZOBACZ), mających do dzisiaj wielu zwolenników i obrońców. Dlaczego Sowa nie chce skorzystać z metod źródłoznawczych? Rozpoznać formalne genezy ideowej źródła?
Każda historiografia jest produktem czasu, w którym powstała. Historia, jak ostatnio wskazaliśmy, dla wielu staje się pretekstem do mówienia o współczesności. Humanistyka w skutek pewnych koncepcji filozoficznych odeszła od swojego głównego zadania. Ma ona interpretować w rygorze metodologicznym. Zwróćmy uwagę na język stosowany w książce J. Sowy, który jest ideologicznie nacechowany i w ogóle na jego tendencyjność jako taką.
Jeśli nauki humanistyczne chcą być czymś więcej, niż tylko ekspresją i opinią na temat naszego wyobrażenia badanego przedmiotu, powinny zbliżyć się do wzorca uprawiania w naukach ścisłych (sposób poznania, selekcja metod badawczych, używany język, etc.). Nie twierdzimy, że J. Sowa ma negatywny stosunek do pozytywizmu historycznego, jednak trzeba szanować dorobek i tradycję naszej dyscypliny.
Cóż, na tym kończymy. Może do tematu tej książki jeszcze wrócimy, gdyż nie poruszyliśmy jeszcze kilku interesujących wątków. Szczerze mówiąc, trochę szkoda nam czasu na teatralny styl formułowania zdań Sowy. Książka jest przedstawieniem interpretacji historii, która nie ma na celu naukowego wyjaśnienia jak to właściwie było. W zaprezentowanym czytelnikom bełkocie postdyscyplinarnym, podano nam pewne tezy, które jednak nie były zaczerpnięte z analizy źródeł. Król jest nagi, Sowa nie ma niczego odkrywczego do powiedzenia. Fantomowe ciało króla jest przykładem na to, jak obecnie, we współczesnej humanistyce i naukach społecznych, uprawia się naukę – poprzez historię kleju i nożyczek.


PS Propozycja dla czytelników. Jeśli ktoś nie chce głowić się nad metaforami J. Sowy, które tylko zaciemniają zrozumienie wywodu jego książki, polecamy syntezę Mariusza Markiewicza Historia Polski 1492–1795, która wbrew pozorom napisana jest nowocześnie i nie jest wyłącznie historią faktograficzną, bowiem uczony bada dzieje państwa z perspektywy gospodarczej, życia społecznego i kultury. 


Pierwsza część recenzji ZOBACZ.

Komentarze

  1. My nie mieliśmy "dziedzictwa" Rzymskiego.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czy w cytat wkreadł się błąd czy Sowa rzeczywiście napisał "cenzurze" zamiast "cezurze"?

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz