NIC Z DZIKIEJ ORGII* : UWAGI SŁOWIAŃSKIEJ NEOFITKI NA MARGINESIE NAJNOWSZEJ KSIĄŻKI TJK



GRA WSTĘPNA 

Bezczelny jak zwykle Artur W. podrzucił mi do czytania na weekend wdzięczną książkę o wiele mówiącym i jeszcze więcej obiecującym tytule Życie erotyczne Słowian autorstwa Tomasza J. Kosińskiego. Podrzucenie nie było, a jakże, bezinteresowne, bo urozmaicone sugestią napisania recenzji. Pomyślałam, że skoro księżyc skrada się akurat do Skrzypiącej Pełni, doskonałego czasu na miłość, jak donoszą wszelkie astro-mago-duszne źródełka internetowe, to czemu nie? 

Żeby było jasne - Słowianie, Lechici i inne ludy mniej czy bardziej osadzone w realiach prawdy historycznej, nie znajdowały się do tej pory w orbicie moich zainteresowań. Może z wyjątkiem krótkiego epizodu lat szczenięcych, kiedy miewałam chwile słabości, głównie znaczone lekturą magazynów ezoterycznychNa swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że w pierwszej połowie lat 90-tych bywaliśmy naprawdę głodni wiedzy. tam przeczytać można było czasem coś interesującego, co prawda pomiędzy wstawkami o zginaniu łyżeczek, chiromancji, wampirach i wilkołakach. (I to na wiele lat przed sukcesem sagi "Zmierzch"). Reasumując - żadna ze mnie specjalistka od SłowianPrzeczytałam co prawda „Fantazmat Wielkiej Lechii”bo wypadało. Nigdy nie brałam jednak udziału w żadnej krucjacie przeciwko Turbo-Lechitom i innym fantasmagoriom oraz w innych krwawych bataliach. I być może dlatego upatrzył mnie sobie Wójcik na swoją ofiarę. 

 

A ja głupia uległam, wspierając się przekonaniem, że skoro autor deklaruje we wstępie,  jego praca ma charakter popularnonaukowy, to powinnam unieść. Zaprawdę nie wiedziałam jednak co czynię, podejmując tę rękawicę i mojego wirażkowania szczerze i bardzo szybko pożałowałam. Trzy tygodnie później zastanawiam się, jak mogłam być tak niefrasobliwa i uczynić założenie, że lektura będzie lekka, łatwa i przyjemna. Okazało się bowiem, że jeden weekend nie wystarczy na napisanie recenzji tego frapującego dzieła i będzie to trudniejsze, niż wyprodukowanie zgrabnego tekstu naukowego. Jeśli oczywiście nie ma się intencji naruszenia przestrzeni intelektualnych autora, a od takich krwiożerczych zapędów byłam daleka. 

 

Aby zatem uprzedzić negatywny odbiór mojego tekstu przez wszystkich zaangażowanych emocjonalnie w temat życia erotycznego Słowian, niniejszym chciałabym wyrazić ogromną wdzięczność Autorowi książki, Tomaszowi J. Kosińskiemu. Już dawno nie czytałam dzieła, które wywołałoby tak żywą reakcję mojego mózgu. Przyznaję uczciwie, że nie nadążałam z notowaniem uwag do tekstu. Wielokrotnie doświadczałam reakcji intelektualnej typu blowing-mind, pomieszania z poplątaniem oraz, właściwego w kontakcie z literaturą wysoką, uczucia zagubienia. Lektura dzieła Kosy (to chyba ksywka godna Autora wywołującego tak gwałtowne reakcje) sprawiła, że zdałam sobie sprawę z całej masy własnych ograniczeń. Okazało się bowiem, że mój mózg: 

  1. pragnie logiki,
  2. potrzebuje uporządkowanej chronologii i przestrzeni terytorialnej,
  3. błaga o ciągi przyczynowo-skutkowe,
  4. chciałby wreszcie, aby tematy były ujęte w należytym porządku.

Innymi słowy  umysł mój jest zniewolony i nie dla niego takie wysublimowane intelektualne harce, jakich dostarcza szacowny Autor. Nie powinno zatem nikogo dziwić, że podczas lektury tekstu musiałam sobie ordynować dłuższe (czasem kilkudniowe) przerwy, aby ochłonąć. I tak niepostrzeżenie minęły trzy tygodnie. 

 

U ŹRÓDEŁ PODNIECENIA 

Zacznijmy jednak od początku. A na początku, jak powszechnie wiadomo, było motto. 

 

Proszę pana, ja jestem głosicielem radosnej nowiny: bogowie powrócili! I to da się ująć w czterech punktach: radość ciała; w tym igrzyska, sport. Po drugie: radość seksu za obopólną zgodą. Seks jest zasługą w oczach bogów nieśmiertelnych – nie grzechem. Po trzecie: radość poznawania, czyli prawdziwy kult nauki. (...)  I wreszcie po czwarte: radość demokracji. 

 

Tak brzmi fragment wywiadu z Aleksandrem Krawczukiem, przeprowadzonego przez Wojciecha Jana Rudnego pod koniec 2009 roku (ZOBACZ). Zaledwie jedno zdanie z tej obszernej wypowiedzi znanego historyka starożytności, wyrwane z kontekstu i podane bez oznaczenia autorstwa posłużyło Tomasza J. Kosińskiego za motto jego dzieła. To, w którym pojawiają się bogowie nieśmiertelni. Ustalenie autorstwa cytatu oraz źródła jego pochodzenia zajęło mi dwie minuty. Jako, że (nie ukrywam) cenię sobie pewną dokładność i pieczołowitość w cytowaniu wytworów ludzkiego umysłu, dla ułatwienia nazywanych czasem prawami autorskimi osobistymi, poczułam się nieco nieswojo. I to zaraziutko na początku czytania. 

 

A potem było już tylko ciekawiej. Nie był to bowiem przypadek pierwszy i ostatni, kiedy TJK zamieścił cytat bez podania źródła. Z nieznanych mi bliżej powodów szacowny Autor zdecydował się pominąć milczeniem wszelkie źródła cytatów autorów klasycznych. Już na s. 24-25 wspomina o Kasjuszu Dionie i cytuje jego Historię rzymską, zaś dwa akapity niżej kronikarza czeskiego Kosmasa oraz naszego Mistrza Wincentego, pozbawiając nas przyjemności samodzielnej weryfikacji prawdziwości przytaczanych cytowań. Niecny ten proceder okazuje się w dalszej części tekstu być przyjętą normą. Bez konkretnych odwołań pozostają historycy „klasyczni” (?) bez względu na narodowość i lata życia. Do wspomnianego powyżej grona dołączają m.in. Teofilakt Symokatta (VII wiek), Mikołaj z Wielkiego Koźmina (XV wiek), Herodot (V w. p.n.e.), Tacyt (I w. n.e.). I naprawdę nie będę się już czepiać takich drobnych uchybień, które dotyczą autorów współczesnych, jakie spotkało dra Tomasza Wiślicza na s. 45, gdzie nie znajdziemy ani pół przypisu do przywołanego w tekście wyjaśnienia, którego jest podobno autorem. Użyte przeze mnie sformułowanie „pół przypisu” nie jest bynajmniej nieuzasadnione. Nie liczcie na to, że w którymkolwiek znajdziecie odwołanie do konkretnej strony cytowanych dzieł.  

 

Nie dziwcie się również, że mój podziw dla nonszalancji Autora podczas lektury tekstu rósł i ogromniał z minuty na minutę. Uczciwie muszę jednak zaznaczyć, że książka miewa też lepsze momenty, np. rozdział o małżeństwie. Jego lektura jasno pokazuje, że Kosa potrafi, jeśli chce, uprawiać popularyzację na przyzwoitym poziomie. Przyzwoitym, bo i tam w charakterze wisienki na torcie skonsumować możemy następujące zdanie: Co więcej, osoby zajmujące się ezoteryką, przepływami i znaczeniem energii emocjonalnej, cielesnej oraz szeroko rozumianą duchowością, zgodnie uznają, że związek między małżonkami to doskonały, komplementarny i wzajemnie napędzający się układ współdziałania energii obu płci, który pozwala na intensywniejszy rozwój duchowy człowieka (s. 91). Przyzwoitym, jeśli uznamy, że broni się głownie dzięki literalnemu i rozległemu cytowaniu przywoływanych opracowań współczesnych. 

 

Żeby było jasne – dostrzegam wysiłki Autora, zmierzające do właściwego udokumentowania preparowanych przez siebie treści. Problemem jest jednak swoisty eklektyzm w doborze źródeł, pozbawiony rzetelnych i kompletnych wskazań, gdzie mamy do czynienia ze źródłami wiarygodnymi, a gdzie nie. Zaryzykuję stwierdzenie, że podstawa źródłowa została upichcona w kuchni fusion. I byłoby to ze wszech miar godne pochwały, gdyby zostało doprawione stosownymi komentarzami. Można bowiem odnieść wrażenie, że Autor z równą powagą traktuje amatorskie blogi, jak i recenzowane teksty naukowe. Uderza także kompletny brak źródeł o charakterze prymarnym. Oraz metodyczny crème de la crèmeNie dysponujemy jednak żadnym podobnym dokumentem z terenów słowiańskich, choć zachowanie przekonania w tradycji ludowej o takim zwyczaju może stanowić mocną podstawę jego uwiarygodnienia (s. 69). I naprawdę, zupełnie bym się nie czepiała, gdyby Kosiński nie zapewnił mnie we wstępie, że podjął się dzieła zebrania w całość informacji dotyczących tego tematu, które znamy z przekazów historycznych, etnograficznych, a nawet archeologicznych i dodawał skromnie, że musiał się ograniczyć jedynie do metody historycznej oraz analizy przekazów etnograficznych (s. 15).

Nie mogę nie przytoczyć próbki przypisologii stosowanej. Zobaczcie sami: 







Niestety nawet próba dyskursu z, cytowanymi miejscami rzetelnie, opracowaniami wychodzi Kosińskiemu tak, że w sumie trudno dociec, co ostatecznie miałoby z tego wynikać. Na s. 134-135 Autor podejmuje szersze rozważania dotyczące swobody seksualnej wśród słowiańskich dziewczyn. Z upodobaniem czytałam ten fragment kilkanaście razy. W wolnym przekładzie brzmi tak:
  1. Ibrahim ibn Jakub zamieszcza informację, że panna pokochawszy mężczyznę pozwala sobie na zaspokojenie swej żądzy, mężatki zaś nie popełniają cudzołóstwa.
  2. Natomiast Jerzy Dowiat przestrzega przed wyciąganiem zbyt pochopnych wniosków z lektury Ibrahima.
  3. Jednak inni badacze uznają, że źródło to dowodzi wolności w wyborze partnera seksualnego przez Słowianki.
  4. Ważne! Tutaj następuje konkluzja samego Autora: Zatem możliwe, że niezamężne kobiety na Słowiańszczyźnie miały duże poczucie wolności w tej kwestii albo cieszyły się takimi przywilejami okresowo, na przykład podczas niektórych świąt związanych z kultem płodności (s. 134).
  5. Ale Kazimierz Moszyński uważał, że takie obyczaje panowały nie u Słowian, lecz u Finów.
  6. Podobnego zdania, że opis ibn Jakuba nie dotyczy Słowian, jest Roman Jakimowicz.
  7. Kosiński przytacza opinię Adama Krawca, który z kolei przytacza redakcję Al-Gardiziego omawianego fragmentu z Ibrahima.
  8. Jerzy Dowiat jednak uważał tę wersję za błędną, zmienioną przez autora lub kopistę.
  9. Zdaniem Kosińskiego nie ma postaw, by ten fragment przekręcać.
Ostatecznie: Obie wersje potwierdzają możliwość wolnego wyboru partnera przez młode Słowianki.

 

Czego nie rozumiecie? 

 

FAZA PLATEAU 

Wraz z upływem czasu zaczęłam się znieczulać na brak właściwego aparatu naukowego, a zaczęłam traktować książkę TJK bardziej jak zbiór legend i podań ludowych. Ten zabieg zdecydowanie poprawił mój odbiór tekstu i pozwolił docenić inne jego walory. Po raz kolejny w życiu doszłam dość szybko do konkluzji, że język polski jest równie piękny, co ubogi w określenia dotyczące sfery życia erotycznego. Wydaje się jednak, że zarówno naukowcy poruszający tę tematykę, jak i pisarze, z tą niewygodną cechą języka ojczystego radzą sobie. Wymaga to, owszem, wysiłku, aby znaleźć złoty środek pomiędzy siermiężną dosadnością a infantylną skromnością. Takiego podejścia mamy prawo wymagać również od Autora tak odważnie i z podniesioną przyłbicą podejmującego delikatny temat erotyzmu Słowian. Tymczasem książka roi się od konstruktów słownych miejscami zwyczajnie niestrawnych.  

 

Możliwe, że tym zajęciem (prostytucją – przyp. rec.) parały się wiejskie dziewczęta nie tylko dla pieniędzy, ale także w zamian za inne rodzaje gratyfikacji materialnej, jak np. produkty spożywcze, stroje, ozdoby, czy też po prostu panny lubiące „te rzeczy”, wśród których mogły być też zwykłe nimfomanki. Apetyt na seks na wsi był chyba jeszcze większy niż w mieście, co wynikało z życia bliżej natury i nawiązującej do niej kultury ludowej przesiąkniętej elementami płodności (s. 154-155). 

 

W każdym razie faktem jest, że dawni Słowianie zwyczajnie lubili chędożyć, traktując „te sprawy” jako coś naturalnego, a wręcz koniecznego dla zachowania boskiego porządku w niebie i na Ziemi (s. 20). 

 

Mężczyźni symbolicznie zapładniali ziemię, a kobiety bezwstydnie pokazywały swoje narządy płciowe, zwracając je w kierunku nieba jako modlitwę o wilgotny deszcz, uważany za siłę sprawczą życia i plenności (s. 181). 

 

W społeczeństwie matrylinearnym pozycja kobiety była ważniejsza od pozycji mężczyzny, który występował przede wszystkim w roli „ojca zapładniacza” i kochanka (s. 22). 

 

O masturbacji: Z tych zakazów wynikało jasno, że chyba lepiej rozpocząć życie seksualne, na które zdawać się może było większe przyzwolenie społeczne, zwłaszcza w środowiskach wiejskich, aniżeli dręczyć się samemu w ukryciu (s. 43). 

 

Ta nieporadność słowna dotyczy jednak nie tylko tych rzeczy. 

 

O św. Wojciechu możemy się dowiedzieć m.in., iż (…) nasz władca (Bolesław Chrobry – przyp. rec.) przehandlował jego członki na relikwie. Jakby tego mało, Autor sugeruje do tego, iż władca, wysyłając lubieżnego wówczas jeszcze Wojciecha, z misją ewangelizacji Prusów niemalże przewidział przyszłe zyski. Anegdotyczne? 

 

Po porodzie myto rytualnie bobasa, matkę i całą chałupę (s. 169). 

 

Muszę jeszcze o chronologii, bo pomimo najszczerszych chęci występowało u mnie jednak chwilami zjawisko niekontrolowanej gęsiej skórki. Posłuchajcie tego: 

 

Nierząd kobiet w dawnych czasach (kiedy? – pyt. rec.) uznawano za poważne wykroczenie, co groziło różnymi karami. Warto wiedzieć, że w najdawniejszych czasach (przed tymi dawnymi? – pyt. rec.) nawet zabicie żony przez męża lub kogoś z rodziny nie podlegało prawu karnemu (s. 148). Nie powinnam jednak narzekać, bo Kosa już we wstępie mnie ostrzegał: Warto zauważyć, że zwłaszcza polska tradycja ludowa, taneczna, muzyczna, czy plastyczna, jest skoczna, wesoła, kolorowa, a nawet sprośna. Mało w niej jest cierpiętnictwa i smutku, jakie znamy z etyki i kultury chrześcijańskiej. Dlatego w tej popularnonaukowej pracy nie stawiam jakiejś wyraźnej cezury czasowej i nie ograniczam się jedynie do czasów pogańskich, czyli umownie przed chrztem Mieszka I w X wieku, gdyż ten „poganizm”, moim zdaniem, wciąż jest obecny w naszej tradycji, a wiele obyczajów ludowych, w tym także w sprawach życia miłosnego, nie zmieniło się od lat. Proste, prawda? 

 

Dla odzyskania oddechu koncentrowałam się w takich chwilach na warstwie ilustracyjnej utworuprzygotowanej w głównej mierze przez Katarzynę Kosińską. Jej subtelna, delikatna, wręcz nieśmiała kreska wielokrotnie ratowała mnie przed upadkiemWalorów artystycznych oceniać nie śmiem, bo to już zupełnie nie moja działka. W kwestii ilustracji frapuje mnie jednak taka oto wiadomość: Z powodu praw rządzących genetyką powiedzenie „piękny jak książę” nie zawsze miało oparcie w rzeczywistości, co widać choćby na obrazach niektórych władców, którzy mieli zajęcze wargi (Krzywousty), byli mali (Łokietek) czy wręcz wyjątkowo szpetniWybaczcie pytanie: z jakiego okresu pochodzą najdawniejsze znane ilustracje przedstawiające Krzywoustego i Łokietka? Bo mi w oczach miga jedynie jakieś drzeworyty i Matejko. 

 

FAZA ORGAZMU, KTÓREGO NIE BYŁO 

Powiedzmy sobie szczerze – lektura tekstu chwilami bolała mnie. Bardzo. Od nadmiaru zbędnej, szalonej i nieusystematyzowanej wiedzy mózg prowadził mnie na cudne manowce i coraz częściej produkował natrętne pytania o sens. Fazy orgazmu zatem nie było. Były za to klasyczne mdłości. Wielokrotnie rzucałam też Wójcikowym egzemplarzem książki, przydając mu cech indywidualnych w postaci zagnieceń i zadrapań okładki. 

 

Pozwólcie, że zostawię tutaj kilka cytatów ze skromnymi komentarzami. 

 

Z zapisków kronikarskich (??? – przyp. rec.) dowiadujemy się też, że Neurowie, kojarzeni z protoplastami Słowian, raz do roku zamieniali się w wilki. Możliwe, że chodziło tutaj o młodych wojowników, którzy nadzy przywdziewali wilcze skóry i szli tak do boju, dając upust zwierzęcym instynktom, a specjalne narkotyczne napoje miały wywoływać u nich bitewną agresję (s. 29). Tutaj Autor dopiero się rozkręcał. 

 

Gwałt to brutalny akt zaspokojenia żądzy, który trudno jest usprawiedliwić. Jeśli zaś chodzi o typowe pozyskanie żony przez porwanie w celach rodzinno-prokreacyjnych, to miało jednak ono swoje racjonalne wytłumaczenie, choć być może nie wszyscy, którzy się dopuszczali tego procederu, zdawali sobie z tego sprawę. Kobieta z obcego plemienia to przecież dopływ świeżej krwi, a ograniczanie się do życia w małych społecznościach i tym samym częste wchodzenie w związki z osobami spokrewnionymi, zwiększało ryzyko deformacji genetycznych u dzieci 

Myślicie, że to koniec? Otóż nie: Być może stąd się wzięły fantazyjne opowieści o trollach w Skandynawii, a u nas bajki o leśnych duchach i krasnoludkach, które mogły być wyniesionymi lub wygnanymi do lasu dziecięcymi ofiarami hermetyzacji życia społecznego wewnątrzrodowych kontaktów seksualnych. Dlatego możliwe, że z dala od ludzkich osad, gdzieś w puszczańskich ostępach, powstawały gdzieniegdzie rewiry takich odrzuconych przez lokalną społeczność „odmieńców”. Przygarniali oni zapewne nowe podrzutki, strasząc i dokuczając czasem ludziom, którym zawdzięczali swój nieszczęsny los (s. 128). Naprawdę spodziewaliście się w tym miejscu przypisu??? 

 

Tego typu podejście do niewierności (karanej srodze – przyp. rec.) można uzasadniać lękiem przed zepsuciem rodu i przedostaniem się do niej obcej krwi, co raczej nie było zbyt mądre z punktu widzenia genetyki (sic! – przyp. rec.)Choć z drugiej strony wiemy, że na przykład mieszanie ras też jest niebezpieczne, a z części wielokulturowych związków mogą rodzić się osłabione genetycznie dzieci (prawo Rita) (s. 148). Dobrze czytacie. Prawo Rita. W książce jest cały podrozdział poświęcony telegonii. I proszę, nie oczekujcie, że zdobędę się na jego omówienie. 

 

Wiemy jednak, że płaczących, malutkich chłopców słowiańskie niańki uspokajały, ssąc ich penisy. Możliwe, że dawało to im spokój i ukojenie, podobnie jak ssano kciuka, by doznać oświecenia podczas poszukiwania rozwiązania trudnego problemu (stąd powiedzenie „wiedza wyssana z palca). Czy tylko ja z trudem dostrzegam analogię??? Ale, ale! Dalej: Prawdopodobnie przyjemne wspomnienia owych zabiegów z dziecięcego okresu zachowały się u wielu mężczyzn także w życiu dojrzałym i ich upodobania do miłości oralnej nie powinny zatem dziwić (s. 157) (uff… Chłopaki, Wy, którzy podzielacie te upodobania Ale aby oderwać was na chwilę od nerwowych poszukiwań najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa, zdradzę wam, iż jest to najciekawszy ze wszystkich przykład wykorzystania przyzwoitego źródła do nieprzyzwoitych celów. Zainteresowanych odsyłam do komentarzy pod wpisem na fb SigA ZOBACZ). 

 

I dość. Wystarczy. 

 

FAZA ODPRĘŻENIA 

W okolicach rozdziału „Kult płodności” (podrozdział „Płodna ziemia”) skończyły mi się kolorowe karteczki a wraz z nimi moja cierpliwość i wytrzymałość. Skończył mi się również repertuar przekleństw, którymi obrzucałam w myślach Artura W. Uznałam, że dalsza lektura tekstu może mnie już tylko bardziej sfrustrować, a przygotowywana recenzja zamieni się w krwawą rzeźnię zamiast wyważonej opinii o przeczytanym tekście. Z szacunku dla Autora powstrzymałam się więc przed przeczytaniem książki do końca. 

 

Ale skoro już wspomniałam o kulcie płodności, to muszę się przyznać, że im dłużej pisałam tę recenzję, tym częściej zastanawiałam się, czy nie obrażam czyichś uczuć religijnych. Jak bowiem rzetelnie, z intelektualnym chłodem, zmierzyć się z takimi choćby fragmentami: 

 

Jurni, odważni, boscy patroni wojny i urodzaju wyobrażali ideały męskości, w wiecznie wilgotna Matka Ziemia – Wielka Bogini, był symbolem płodności i wzorem macierzyństwa (s. 17). Autor w przypisie do akapitu zawierającego cytat powołuje się na swoje dzieła: Bogowie Słowian (2019) oraz Wiara Słowian (2020). 

 

Choć nie zawsze i wszędzie uważano, że narodziny dziecka są niemożliwe bez stosunku płciowego, czyli te dwa procesy nie były ze sobą wiązane. Gdy to sobie uświadomiono, wzrosła rola mężczyzny, a jego męska moc została przypisana licznym magicznym właściwościom, np. zwiększeniu płodności ziemi. To właśnie w tym celu przed siewem przedstawiciele niektórych plemion słowiańskich, w tym także prapolskich, oddawali się uciechom miłosnym na polu, przenosząc w ten sposób potężną energię i żyzne przesłanie na ziemię, która ma wkrótce rodzić im plony (s. 21). 

 

Z pogańskim kultem płodności i nagości według Macieja Bogdanowicza (rudaweb.pl – przyp. rec.) ma być związane chrześcijańskie święto Bożego Ciała, które tłumaczy jako oddawanie czci boskiemu ciału człowieka (s. 34). 

 

Odczułam niemoc kompetencyjną. I pewnym momencie, chyląc czoła przez wszechstronnością Autora, doszłam do wniosku, że ta jedna książka mogłaby stanowić dla mnie podstawę do pogłębionych poszukiwań, badań i rozmyślań do końca życia. I gdzieś pomiędzy zachłyśnięciem się nową dla mnie treścią a splątaniem wynikającym z lektury, zaczęło się do mnie przebijać pytanie: a co na to współczesne kobiety? Na takie na przykład dictum 

 

W obrzędzie kosoplecin brały udział starsze kobiety, które zdradzały nastoletniej kandydatce na żonę, jak zadowolić mężczyznę, dbać o dom i inne tzw. babskie sprawy (s. 36). 

 

Można więc stwierdzić, że w „tych dniach” (mowa o menstruacji – przyp. rec.) kobiety nie miały dawniej łatwego życia i musiały z pokorą przeczekać ten upokarzający czas (s. 39). 

 

Nie mogę nie odnotować również brawurowej próby obrony honoru Słowianek, zhańbionych niepochlebną opinią Al-Gahiza o ich umiejętnościach seksualnych. Może nam się to wydawać o tyle zaskakujące, że Słowianki generalnie uchodziły za „pożądany towar” (sic!) w arabskich haremach. Być może autor powtórzył zasłyszaną od kogoś opinię albo też ów muzułmański handlarz oparł się jedynie na własnych, skromnych (??? – przyp. rec.) doświadczeniach związanych z pechowym doborem słowiańskiej partnerki, wykazującej pasywną postawę w kontakcie z cudzoziemcem. Być może zaważyły na tej opinii też różnice kulturowe, gdyż w świecie arabskim to raczej kobiety miały za zadanie zadowalanie mężczyzn, i to one były aktywne w sypialni (s. 155-156).  

 

Pytam cichutko i możliwie jak najpasywniej: czy to nie jest utrwalanie szkodliwych stereotypów? Czy już mi rozum całkiem odjęło? 

 

DalejW osłupienie wprawiły mnie stwierdzenia typu: W tradycji ludowej w naszym kraju do dziś opowiada się, że to bociek przynosi dzieci na wiosnęMoże uznacie to za czepialstwo, ale co za dużo, to niezdrowo. Jednak prawdziwe zjeżenie włosów na głowie powodują rozdziały poświęcone praktykom stosowanym przy porodach, ludowej antykoncepcji, a zwłaszcza aborcji. Nie posiadam wiedzy medycznej, uważam jednak popularyzowanie wiedzy o tego rodzaju praktykach paramedycznych, bez wyraźnego podkreślenia niebezpieczeństw wynikających z ich stosowania, za wysoce szkodliwe. Takie ostrzeżenie znalazłam jedynie we fragmencie odnoszącym się do mechanicznych sposobów przerywania ciąży, określonych przez Autora jako dość niebezpiecznePrzestraszyło mnie za to zdaniePoza tymi niewinnymi przesądami stosowano niestety także bardziej radykalne metody przerywania ciąży (s. 175)kończące długi wywód, w którym obok opisu mikstur i specyfików ziołowych znaleźć można zwyczajne gusła. Ale może temat ten ogarnie ktoś mądrzejszy ode mnie? Szukam chętnych. 

 

Aha! Homoseksualizm został omówiony w podrozdziale pt. Perwersje(Wszystkich moich przyjaciół przepraszam za przytaczanie cytatów z dzieła TJK. Czynię to jedynie w celu wykazania niefrasobliwości autora)Sam podrozdział rozpoczyna się od zdania: Starosłowiańskie zwyczaje seksualne były wolne od znanych nam obecnie perwersji, które występowały sporadycznie i traktowane jako odstępstwo od wiary i rodzimej tradycji. (…) Stąd charakterystyczny dla Słowian miał być brak zoofilii i homoseksualizmu (płakałam, kiedy przepisywałam – przyp. rec.). Inne związki niż heteroseksualne nie były w zwyczaju wśród ludów słowiańskich i germańskich, gdyż wykraczały poza popularny u nich kult płodności, który opierał się na układzie dwóch płci, męskiej i żeńskiej. I na dobicie: Warto (sic!) przy tym nadmienić, że niektórzy historycy uważają akurat (sic!)iż jednym z powodów upadku imperium rzymskiego była degeneracja jego mieszkańców właśnie w wyniku rozpowszechnionego homoseksualizmu (s. 180). przypisie autor powołuje się na wstęp do dzieła J.A. Brundage’a i V.L. Bullougha Handbook Medieval SexualityJeśli ktoś ma na podorędziu, to uprzejmie proszę o weryfikację. Bardzo chciałabym odkryć, kogo Kosa ma na myśli, pisząc o niektórych historykach. 

 

Nie mogłam uciec od refleksji o szkodliwości wydawania i promowania tego typu opracowań w trendzie popularyzacyjnym. Pozbawione bowiem właściwego aparatu krytycznego, jasno oddzielającego fakty od mitów, sferę legend  i podań ludowych od udokumentowanych przekazów źródłowych, może pozostawiać w czytelniku poczucie, że opisywane praktyki miały miejsce naprawdę. I nie chodzi tutaj bynajmniej o kultywowanie fałszywej skromności i świętoszkowatości, od których jestem daleka, a raczej o wskazanie potencjalnych skutków lektury dla czytelnika niewprawnego, niewyedukowanego w zakresie krytycznej analizy tekstu, nieznającego naukowych metod badawczych.  

 

Mogłabym jeszcze długo przytaczać fragmenty, przy których rysowałam na przemian wykrzykniki i pytajniki, nie będę jednak dłużej kontynuować tej drobiazgowej analizy tekstu. Liczę bardzo na to, że rozprawią się z nimi chłodno i merytorycznie osoby znacznie bardziej do tego predestynowane – historycy, etnologowie, antropologowie kultury, może nawet religioznawcy i socjologowie. 

 

Skoro jednak jest to praca, o której sam autor pisze, że popularnonaukowa, to chciałabym, aby tym wyraziściej wybrzmiały przemyślenia, jakie nasunęła mi lektura zarówno tego, jak i innych tekstów o podobnym charakterze, których w dzisiejszych czasach tak wiele. Kpiarskim tonem mojej recenzji przykryłam bowiem pewną bezradność, graniczącą z niemocą, wynikającą z przekonania o trudności tworzenia treści o charakterze popularnonaukowym. Załóżmy bowiem, że chciałabym się jednak z dzieła TJK przez przypadek czegoś dowiedzieć. Zacznijmy od Słowian. Kiedy przystępowałam do lektury dzieła Kosy wydawało mi się, że Słowianie to skończony konstrukt. Lud zamieszkujący  tereny Środkowej i Wschodniej Europy w czasach przedpiastowskich.  Otóż nie. Chyba nie. Bo TJK mojej ignorancji w tym temacie nie rozwiał. Wręcz przeciwnie. Pozostawił mnie z jeszcze większym mętlikiem w głowie. Nie, nie wiem kim dla autora są Słowianie. Nie wiem też, gdzie i kiedy byli, bywali, są może? Co gorsza w tekście pojawiło się wiele terminów nowych dla mnie, takich jak choćby praktyki rodzimowierczeinglingowiewiccanielunula. Żaden z tych terminów nie został jednak objaśniony w tekście. Dowiedziałam się natomiast, że było wielu historyków. Autor przytoczył chyba wszystkich, których znał. Założył być może także, że jako przeciętny odbiorca też znać ich powinnam, a jeśli nie znam, to se doczytam.  

 

To poprowadziło mnie prostą drogą do pytania: kto jest odbiorcą tekstu? Początkujący Słowianie? Wtajemniczeni Słowianie? Bo jeśli wtajemniczeni, to być może stąd wynikał nawracający we mnie kłopot z lekkością stawianych przez Autora tez (por. np. o poligamii, s. 115: Oczywiście była to pozostałość obyczajowa z czasów pogańskich, z którą nawet osobom panującym w czasach wprowadzania i utrwalania chrześcijaństwa trudno było się pożegnać). Podkreślam – pisania recenzji podjęłam się tylko dlatego, że dzieło w zamiarze ma charakter popularyzatorski oraz zachęcona przez samego Kosę wstępie, że jego dzieło pozwoli wielu osobom zainteresowanym dawną Słowiańszczyzną na zorientowanie się w tym temacieŻałuję, że nie dostrzegłam groźby ukrytej w dalszej części tego przytoczonego zdania: a być może także podjęcie poszukiwań, by zgłębić tę wiedzę jeszcze bardziej. Powinnam prawdopodobnie lekturę kanonicznych dzieł Kosy rozpocząć nie od erotyki, ale od podstaw. Proszę Autora o wybaczenie. Nie zrobiłam tego i, co gorsza, zrobić nie zamierzam. Oddajcie mi bowiem moje weekendy! 

 

Książka Tomasza J. Kosińskiego upewniła mnie co do słuszności tezy, z którą zmagam się od dłuższego czasu. Popularyzacja bywa wilkiem w owczej skórze. Zabawa w wilka i owcę wymaga zaś nie lada kunsztu i finezji, poczucia odpowiedzialności, wyczucia smaku i ekwilibrystki w używaniu narzędzi właściwych dla dzieł o charakterze naukowym. 

 

Aha! I żeby było wszystko jasne. Czytana przez Was recenzja nie jest zawoalowaną formą promocji książki TJK. Jest za to wykorzystaniem okazji, aby przypomnieć, jak ważny jest warsztat naukowy popularyzatora. Tym lepszej, że rzecz dotyczy tak wdzięcznego medialnie tematu, jakim jest życie erotyczne. Choćby, a może tym bardziej, Słowian. 

 

(ynk) 

 

P.S. Wszystkim, którzy śledzili moją przygodę z recenzowaniem Życia erotycznego Słowian na FB Sigillum Authenticum (ZOBACZ) z całego serca dziękuję za słowa wsparcia. Wójcik obiecał, że uruchomi zbiórkę na Patronite, aby mogła dokupić sobie kolorowe karteczki. Możecie wpłacać mniej, niż zaplanowaliście, bo przecież nie doczytałam książki do końca. I zaprawdę, zaprawdę, powiadam Wam – nie wyczerpałam tematu. 

 

* T.J. Kosiński, Życie erotyczne SłowianWarszawa 2021, s. 183. 

Komentarze

  1. Dziękuję za "reckę", książki nie zamierzałem kupować ale z powodu Artura W. w jakiś pokrętny sposób mnie zainteresowała. I chyba współczuję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bellona za wydawanie takich książek powinna mieć z automatu odebrany status wydawnictwa naukowego. I nie chodzi mi tu już nawet o samą nędzną treść, ale chociażby o fakt, że każde szanujące się wydawnictwo, gdyby zobaczyło przypisy bez podanych stron, to by kazało je autorowi uzupełnić. Bellona wydaje jednak takie książki i to nie pierwszy raz (vide inne dzieła turbolechickie). A Pani bardzo dziękuję za ciężką pracę i mam nadzieję, że nie skończy się to u Pani "stresem pourazowym" ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Współczuję, ale i szanuję.

    OdpowiedzUsuń
  4. "Ustalenie autorstwa cytatu oraz źródła jego pochodzenia zajęło mi dwie minuty"
    - narzekanie na brak źródeł i ich wymienianie - może Kosiński uważa że inni również to potrafią co autor powyższej recenzji.
    Uważam że powyższy tekst jest ciężko napisany do czytania - możliwe że liczba uwag co do dzieła pokonała recenzentkę. Przydała by się poprawka - ale nie wymagam by autorka wracała do rozmyślań nad książką która jej się nie spodobała.
    W każdym razie nie czytałem i nie zamierzam raczej czytać książki pana Kosińskiego, w powyższej recenzji nie znalazłem nic co by mnie zaintrygowało na tyle bym chciał poznać wersje autora.
    ps. "Fantazmat Wielkiej Lechii” - nie czytałem i też nie zamierzam, więc może dlatego nie rozumiem tej fascynacji słowianami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od autorki recenzji: tak, liczba uwag zdecydowanie mnie pokonała. Dziękuję Panu za litość. Rozmyślania nad tą książką to ciężki kaliber.

      Usuń
  5. Problem z recenzjami książek Kosińskiego jest taki, że niektórzy biorą to za twórczość tzw. poważnych ludzi, z pojęciem o czymkolwiek, a że pojawiają się jakieś niedoróbki czy dziwne teorie, czy słabo uzasadnione hipotezy, to już kwestia dyskusji czy krytyki. I taki błąd popełnia, jak mi się wydaje, recenzentka SA, jak i całe SA. Otóż nie. Kosa to totalny głąb i wydawanie go przez Bellone jest nastawione tylko na zarobek. Przymierzanie do niego miary takiej samej, jaką się przykłada do książek ludzi, którzy coś tam wiedzą, to nieporozumienie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Odnośnie przypisu z książki "Handbook of Medieval Sexuality" to rzeczywiście, we wstępie do tej książki, znajduje się cytat z innego dzieła ("Medieval History: The Life and Death of a Civilization" aut. Norman Cantor, wyd. Macmillan, 1963), który nota bene ma demonstrować tezę, że niektórzy autorzy (Cantor) jeszcze w latach 60. XX wieku, prezentowali moralizatorskie podejście do analizy historycznej. Tak więc, tymi "niektórymi historykami" jest Norman Cantor. Swoją drogą moja teza jest taka, że p. Kosiński całość przypisów ma z Internetu, bo "Handbook ..." jest dostępny w Internecie (wstęp w całości via Google Books), a książka Cantora już nie.

    Podoba mi się ta recenzja i bezlitosne stosowanie myślenia krytycznego, pytanie czy warto spędzać aż tyle słów i czasu nad "dziełem" p. Kosińskiego.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz