Druga
część rozmowy z dr. hab. Marcinem Przybyłą z Instytutu
Archeologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pierwsza część
znajduje się TUTAJ.
SigA: W
kontekście Wielkiej Lechii przytacza się również wyniki badań
genetycznych, które mają wykazywać ciągłość osadniczą danych
ludów na podstawie DNA czy haplogrup. Często mówi się o
„archeogenetyce”. W jaki sposób archeologia wykorzystuje metody
badań genetycznych? Czy rzeczywiście genetyka może rozstrzygnąć
spór o pochodzenie Słowian?
Marcin Przybyła: Zwolennicy
teorii wielkolechickiej odwołują się przeważnie do wyników badań
nad współczesnym zróżnicowaniem genetycznym ludności
zamieszkującej Europę. Poza wyjątkowymi sytuacjami wyizolowanych
wyspiarskich populacji tego rodzaju ustalenia nie mają jednak
większej wartości dla badań nad zmianami ludnościowymi w odległej
przeszłości. Dysponujemy obrazem, który ukształtował się na
skutek złożonych i trwających tysiąclecia procesów
demograficznych, wyciąganie z niego prostych wniosków – kto
przybył a kto zawsze mieszkał na tej ziemi to czysta spekulacja.
Jeszcze poważniejszym błędem jest utożsamianie określonych
haplotypów z grupami etnicznymi – wskazywanie „genu na bycie
Polakiem”. Pomijając już fakt, że nie jest to żadna nowoczesna
idea naukowa – jak przedstawiają to jej apologeci – lecz pogląd
zwyczajnie wracający do założeń dziewiętnastowiecznego naukowego
rasizmu, to jej niedorzeczność musi być oczywista dla każdego,
kto choć trochę interesuje się historią. Polakiem jest ten, kto
mówi po polsku i czuje się Polakiem. Podobnie jak na przykład
etnicznymi Niemcami są w większości dzieci Polaków, którzy
czterdzieści lat temu wyemigrowali do RFN. Dzieje państw
europejskich – zwłaszcza w średniowieczu, ale też i później
obfitują w sytuacje, w których dwie lub więcej populacji zupełnie
niespokrewnionych ze sobą biologicznie w ciągu kilku generacji
tworzyło nową grupę etniczną. Narody, które były przez
tysiąclecia impregnowane na napływ „nowej krwi” istniały tylko
w świecie fantazji najbardziej radykalnych nacjonalistów XX wieku.
Niewątpliwie
perspektywiczny dla archeologii jest natomiast rozwój badań nad tak
zwanym kopalnym DNA – pozyskiwanym ze szczątków zmarłych
odkrywanych w trakcie wykopalisk. Znów nie dla tego, żeby pokazać,
kto ze współcześnie żyjących ludzi jest najbliższym krewnym
nieboszczyka sprzed paru tysięcy lat, jak trochę mało szczęśliwie
popularyzowano tę metodę w jej początkach. Badania nad kopalnym
DNA mogą udzielić nam wglądu w takie aspekty życia dawnych
społeczeństw jak formy rodziny, zależność pomiędzy
pokrewieństwem i statusem społecznym, a przede wszystkim
chronologia i skala migracji. Z powodu różnych ograniczeń
technicznych badania te są wciąż w powijakach, niemniej jednak
dostarczyły już wielu interesujących obserwacji. Część z nich
dobrze ilustruje problem, o którym przed chwilą była mowa. Na
przykład okazało się, że wśród madziarskich wojowników o
wysokim statusie społecznym, pochowanych na początku X wieku na
terenie Węgier, znajdowały się osoby, które na pewno nie przybyły
ze stepów Euroazji i prawdopodobnie ich rodziny od generacji
zamieszkiwały ziemie nad Dunajem. Najwyraźniej jednak już w ciągu
pokolenia od przybycia Węgrów miejscowa ludność w tak dużym
stopniu uległa „madziaryzacji”, że w oparciu o źródła
archeologiczne jest nie do odróżnienia od potomków przybyszów.
W
rozważaniach wielkolechickich, przywoływane są też konkretne
stanowiska czy wykopaliska archeologiczne. Na przykład uczestnicy
bitwy nad Dołężą (Tollensee), stoczonej ok. 1300 lat p.n.e. mieli
pochodzić ze współczesnych ziem polskich i posiadać DNA zbliżone
do dzisiejszych Polaków.
To
w tej sytuacji nasi przodkowe dostali niezłe lanie, bo odkryte tam
szczątki ludzkie należą – jak się wydaje – głównie do
członków przegranej drużyny. Nie wiem jak ta wizja pasuje do
wyobrażenia o Wielkiej Lechii. A poważniej, to opublikowany w
Science
raport z badań kopalnego DNA zawiera wprawdzie stwierdzenie, że
większość przeanalizowanych osobników ma genotyp zbliżony do
współczesnych mieszkańców północnej części Europy, ze
wskazaniem na Polskę, Austrię lub Szkocję (co swoją drogą
pokazuje o jakiej geograficznej precyzji porównań mówimy), ale też
autorzy komunikatu wyraźnie podkreślają, że chodzi
najprawdopodobniej o lokalną populację, a nie o przybyszów z
odległych stron.
To
nie jedyny argument turbosłowian. Przywołują również stanowiska
i obiekty, jak choćby twierdzę w Sadowiu sprzed 4200 lat, włócznię
z wykopaliska w zachodniopomorskim Bolkowie, Grobowce megalityczne w
dorzeczu Łupawy sprzed 7 tysięcy lat, czy
też dom z Maszkowic sprzed 4 tysięcy lat...
W
metodyce para-nauki, o której wspomniałem na początku, każde
odkrycie archeologiczne może być argumentem wspierającym z góry
założoną tezę. W przypadku wymienionych stanowisk lub znalezisk
chodzi po prostu o odkrycia archeologiczne, które zdobyły na tyle
duży rozgłos w mediach, że można było się z nimi zapoznać bez
poświęcania czasu na lekturę naukowych raportów. Część z nich,
jak grobowce z dorzecza Łupawy lub włócznia z Borkowa, pochodzą z
epoki kamienia, a więc z bardzo odległych czasów, w których nawet
wśród najbardziej zagorzałych autochtonistów niewielu widziało
już Prasłowian. Biorąc pod uwagę aktualne ustalenia językoznawców
i archeologów, potwierdzone przez badania genetyczne, pierwsi
przedstawiciele indoeuropejskiej rodziny językowej pojawili się w
Europie Środkowej w zasadzie dopiero u progu epoki brązu, w trzecim
tysiącleciu p.n.e. We wcześniejszych odcinkach czasu trudno więc w
ogóle mówić o Celtach, Germanach i Słowianach, gdyż języki
definiujące te „etnosy” po prostu jeszcze nie istniały.
Prehistoryczne warownie z Sadowia i Maszkowic są interesujące, choć
z zupełnie innego względu niż sądzą zwolennicy Wielkiej Lechii.
W Sadowiu odkryto ślady pierwszej ufortyfikowanej osady z wczesnej
epoki brązu na lessach zachodniej Małopolski. Do tej pory
sądziliśmy, że na tym rolniczym obszarze – około 2000-1600 lat
p.n.e. – występowały wyłącznie otwarte, nieobronne osiedla.
Wyjątkowość stanowiska w Maszkowicach polega natomiast na tym, że
odsłonięte tam osiedle z około 1700 r. p.n.e. otoczone było
kamiennym murem o wyrafinowanej konstrukcji – budowlą wzniesioną
w oparciu o wzorce pochodzące z basenu Morza Śródziemnego i
zupełnie egzotyczną w naszej części Europy.
Czy
w archeologii mamy do czynienia z fałszerstwami obiektów lub
wykopalisk archeologicznych?
To
się czasem zdarza, choć obecnie niezwykle rzadko. W XIX i w
pierwszej połowie XX wieku powszechne były przypadki, kiedy
fałszerstwa miały służyć udowodnieniu jakiejś naukowej tezy.
Jednym z najbardziej znanych jest czaszka z Pildtown w Wielkiej
Brytanii, która miała wpierać pogląd, że Europejczycy rozwinęli
się jako autonomiczna (i w domyśle lepsza) rasa, niezależnie od
ewolucji człowiekowatych zachodzącej na terenie Afryki.
Ostatecznie, w 1953 roku okazało się, że „człowiek z Pildtown”
powstał przez połączenie fragmentu czaszki mieszkańca Południowej
Ameryki z żuchwą orangutana. Dziś, kiedy słyszy się o celowym
sfałszowaniu rezultatów badań to raczej w kontekście presji, jaka
wywierana jest na naukowców w niektórych środowiskach. Chodzi o
uzyskiwanie efektownych i rewolucyjnych wyników, które można
opublikować w renomowanych czasopismach i podnieść w ten sposób
prestiż macierzystego ośrodka badawczego. Jakieś dziesięć lat
temu w Japonii miał miejsce tego rodzaju przypadek, ale jest to
bardzo rzadkie zjawisko. Na pewno czymś częstszym są sytuacje, w
których publikowane są niepełne albo niewiarygodne dane, czy to na
skutek zaniedbań w metodyce badań, czy też w sytuacjach, w których
informacje pochodzą od amatorskich odkrywców i nie mogą być
wiarygodnie zweryfikowane.
Turbosłowianie
często też twierdzą, że Germanie to Słowianie. Jak Pan Profesor
ustosunkuje się do takiej tezy?
To
jedna z takich sytuacji, w której należy pamiętać, że
przedstawiciele para-nauki nie próbują nawet formułować
wypowiedzi, które są spójne logicznie ani też zachować
jakiegokolwiek reżimu w zakresie stosowanej terminologii. Czasem
Słowianie będą dla nich ludźmi mówiącymi w językach
słowiańskich, kiedy indziej genetyczną rasą lub ideą a w razie
potrzeby mogą stać się również Germanami. Ważne, żeby
argumentacja potwierdzała wyjściową tezę.
Skąd
zdaniem Pana Profesora popularność takich pseudonaukowych narracji
historycznych jak Imperium Lechitów?
Po
części jest to popularność w środowiskach, które łatwo padają
ofiarami rozmaitych teorii spiskowych. Jest wielu ludzi wątpiących
w otaczająca ich rzeczywistość, którzy chcą usłyszeć, że ktoś
ich oszukuje i odbiera im prawdę – widzieć świat w
czarno-białych kategoriach. Zresztą, o ile mi wiadomo, niektórzy
apologeci Wielkiej Lechii zaczęli swoją karierę od fantazjowania
na temat kosmitów odwiedzających Ziemię lub zagrożenia
stwarzanego przez szczepionki. Spotkałem kiedyś gorącego wyznawcę
koncepcji Imperium Lechitów, który bardzo martwił się
antyklerykalnymi poglądami jej twórców i uważał, że można to
zmienić poprzez włączenie kreacjonizmu do ich twierdzeń.
Wszystkie fantazje udające naukę coś ze sobą łączy i coś do
siebie przyciąga.
Pseudonaukowe
narracje historyczne – jak Pan to ujął – pociągają ludzi,
gdyż nie ma w nich wątpliwości i debat właściwych dla prac
naukowych. Proponują wiedzę prostą, pozbawioną tych wszystkich
„być może” i „prawdopodobnie”, w których lubują się
uczeni. Wydają się również przynosić jakiś progres w stagnacji,
w której tkwią badania historyczne. Wiedza podręcznikowa łatwo
może sprawiać wrażenie, że od dekad nic się nie wydarzyło w
studiach nad początkami polskiej państwowości, natomiast
przekonanie się, że jest inaczej wymaga znalezienia odpowiedniej
literatury (w morzu bardzo różnej jakości publikacji), co kosztuje
sporo czasu. Tymczasem para-nauka ma gotowe, rewolucyjne odpowiedzi,
przekazane dalekim od naukowości językiem w dobrze wypromowanych
książkach lub na stronach internetowych. Łatwo sięgnąć po te
tezy i po godzinie lektury poczuć, że wie się coś, o czym nie
mają pojęcia akademiccy uczeni, że bez całej tej kosztownej
edukacji można nagle znaleźć się w forpoczcie badań nad
przeszłością. Niektórzy ludzie zwyczajnie lubią również
zamieszanie, ferment i ducha rewolucji, stąd pojawienie się każdej
koncepcji, która neguje tak zwany utarty pogląd (faktycznie w nauce
nic nie jest „utarte”), nawet gdyby była ona zupełnie
pozbawiona podstaw, przyjmują jako stymulujące dla dalszych badań.
Tak mniej więcej tłumaczą się wydawcy niektórych
wielkolechickich publikacji, którzy chcą zachować opinię
rzetelnych naukowo. Prawda jest jednak taka, że wszelki dialog
pomiędzy nauką i para-nauką jest bezcelowy, stąd szkód
wyrządzonych przez tą drugą niczym nie da się uzasadnić.
Wreszcie
winna jest również sama nauka. Wciąż, zwłaszcza jeśli chodzi o
archeologię, brakuje publikacji o charakterze popularnonaukowym. To,
co znaleźć można na półkach księgarni to zwykle albo losowo
wybrane prace naukowe, albo książki ocierające się już o
para-naukę. Przeciętny, zainteresowany przeszłością czytelnik ma
przede wszystkim bardzo małe szanse zrozumienia, na czym polega
warsztat badacza przeszłości, czy to historyka czy archeologa i jak
odległy jest sposób naszego rozumowania od spekulacji
para-naukowców. Zwykle nie uczy tego również szkoła, gdzie
dominuje wciąż historia polityczna, o prehistorii prawie nie ma
mowy, a szersza antropologiczna refleksja jest rzadkością. W końcu
wątpliwości, które podnoszone są w samej nauce, zwłaszcza w
humanistyce, również przenikają „na zewnątrz” i mogą
pogłębiać wrażenie, że sami nie wiemy, o czym mówimy. Rozmaite
nurty związane z postmodernizmem, choć wniosły bardzo wiele w
nasze zrozumienie tego, na czym polega polityczne uwikłanie nauki,
to przyniosły również negację samej metody naukowej. Filozofowie
tacy jak Paul Feyerabend, głosząc ideę oporu przeciw oficjalnej
nauce i edukacji oraz uznaniowy charakter twierdzeń naukowych,
zaprosili na salony czekających dotąd w przedsionku para-naukowych
fantastów.
Para-nauki
to fantazje, które należą do współczesnej kultury ludowej. Są
jednak niekiedy groźne, bo skutecznie udają naukę i mogą stanowić
nośnik dla niebezpiecznych ideologii. Narzucającą się wprost
analogią do koncepcji wielkolechickiej są pangermańskie narracje,
które powstawały w Niemczech pierwszej połowy XX wieku, wyraźnie
pod wpływem dzieł Kossinny. Najważniejszym przykładem pozostaje
tutaj twórczość Alfreda Rosenberga, czołowego ideologa NSDAP,
który w książce „Mit dwudziestego stulecia” (wydanej jeszcze
przed dojściem nazistów do władzy) zarysował wizję w zasadzie
analogiczną do koncepcji Imperium Lechitów. W odległych
prehistorycznych czasach istniała w Europie wielka rasa
Germanów-Ariów, która stworzyła wszystkie zaawansowane
cywilizacje naszego kontynentu, lecz jej dokonania zostały
zapomniane za sprawą judeo-chrześcijańskiego spisku. Dla
większości ówczesnych były to bzdury, podobnie jak mrzonki innych
archeologów-amatorów: Wilhelma Teudta wplatającego w dzieje
Ariów-Germanów mit o Atlantydzie lub Hermanna Wille, który
udowadniał, że gotyk nie powstał we Francji lecz wywodzi się z
germańskich grobowców megalitycznych. Niemniej jednak w ciągu
kilku lat, mniej więcej miedzy 1934 i 1937 rokiem, mit stworzony
przez Rosenberga stał się filarem nowego kanonu prehistorii i
historii Niemiec, z którym nie polemizowali nawet akademiccy
archeolodzy, jeden po drugim zastraszeni lub skorumpowani przez reżim
nazistowski. Jakie były konsekwencje tej fantazji wszyscy dobrze
wiemy.
Dziękuję
za rozmowę!
pytał
Artur Wójcik
rozmowę
przeprowadzono: 1.10.2018 r.
autoryzacja:
19.10.2018 r.
CZYTAJ
TAKŻE:
Komentarze
Prześlij komentarz