W teoriach zwolenników turboslawizmu niejednokrotnie przejawia się
archeologia. Tyle tylko, że jedynie z nazwy, bo turbosi niestety nie
rozumieją na czym polegają badania archeologiczne. Poprosiłem
więc o rozmowę dr. hab. Marcina Przybyłę z Instytutu Archeologii
UJ, który pieczołowicie wytłumaczył dlaczego archeologia nie
potwierdza istnienia Wielkiej Lechii, ani żadnego innego tworu
turbosłowiańskiego. Poruszyliśmy zagadnienia teoretyczne i
praktyczne, dlatego mam nadzieję, że każdy znajdzie coś dla
siebie.
Polecam wydaną ostatnio książkę M. Przybyły Przeszłość,
pamięć i dziwne ruiny. Archeologiczne odkrycia na Górze Zyndrama w
Maszkowicach,
która dzięki swojemu popularnonaukowemu charakterowi może
zainteresować każdego ZOBACZ.
SigA:
Turbosłowianie często powtarzają: według
oficjalnej nauki, Polacy zeszli z drzew w 966 roku.
Jak
archeologia podchodzi do takiej wizji i co rzeczywiście nauki
archeologiczne mówią nam o początkach Polski?
Marcin
Przybyła: Dzieje państwa Piastów, które później zaczęto
nazywać Polską, sięgają połowy X wieku: tyle jesteśmy w stanie
stwierdzić w oparciu o źródła pisane. Odnośnie tego jak nazywały
się organizmy polityczne istniejące wcześniej w dorzeczu Odry i
Wisły archeologia nie jest nam w stanie nic więcej powiedzieć.
Choć badania wykopaliskowe dostarczają mnóstwa danych mówiących
o tym jak wyglądały realia życia oraz kultura niezliczonych
generacji ludzi, którzy zamieszkiwali ten obszar w czasach
przedhistorycznych i jesteśmy w pełni świadomi faktu, że nie żyli
oni na drzewach, to odkrywane przez nas relikty pozostają nieme.
Nigdy nie dowiemy się, jakim językiem mówili ludzie mieszkający
na terytorium dzisiejszej Polski dwa lub trzy tysiące lat temu, ani
też jak sami siebie nazywali, to znaczy, jaka była ich tożsamość.
Stąd jedyną możliwą odpowiedzią oficjalnej nauki, która
w zasadzie powinna skończyć dyskusję wokół Wielkiej Lechii, jest
stwierdzenie, że udokumentowane początki organizmu państwowego
nazywanego dziś Polską umieszczać należy około roku 950 naszej
ery.
Problem
leży w tym, że dla niektórych jest to odpowiedź trudna do
zaakceptowania, a opozycji tej nie da się wytłumaczyć bez krótkiej
dygresji dotyczącej różnic pomiędzy nauką (przez krytyków
nazywaną oficjalną nauką) i tak zwaną para-nauką. Wbrew
opinii rozpowszechnianej przez wszystkich zwolenników teorii
spiskowych różnice te nie polegają na tym, że w pierwszym
przypadku mamy do czynienia z zawodowcami zazdrośnie strzegącymi
swojego „podwórka”, zaś w drugim z pełnymi bezinteresownego
zainteresowania i pasji badaczami-amatorami. Odmienność ta jest
głębsza i tkwi na płaszczyźnie filozoficznej – w zupełnie
innym sposobie postrzegania tego, czym jest „stwierdzenie naukowe”.
Dla naukowca najistotniejsze pozostają fakty – możliwie
najbardziej obiektywne obserwacje. Choć często twierdzenia naukowe
rodzą się w świecie teorii, to zawsze zostają powołane do życia
by tłumaczyć pewne określone obserwacje. Dlatego prędzej czy
później muszą zostać z nimi skonfrontowane. Jeśli tej
konfrontacji nie przetrwają to nie mają racji bytu. Jeśli są
natomiast zgodne ze znanymi faktami to nauka je akceptuje, ale tylko
jako scenariusz najbardziej prawdopodobny w danej chwili, na którego
odrzucenie musimy być zawsze gotowi. Stąd w oficjalnej nauce
dominuje niepewność i autokrytyka, które niekiedy mogą zniechęcać
postronnych obserwatorów. Wiedza budowana przez naukę jest w stanie
ciągłego modyfikowania i podważania. Tego „mankamentu” nie
posiadają para-nauki, do których zaliczyć należy koncepcję
wielkolechicką. Tutaj „prawda” jest objawiona jako pierwsza,
dając podstawę do sformułowania teorii – Polacy to najstarszy i
najbardziej zasłużony naród Europy. Pozostaje tylko znaleźć
fakty, które to twierdzenie będą zdawały się wspierać, a
wszystkie pozostałe obserwacje albo przemilczeć albo zaszufladkować
jako element spisku.
Tutaj
znajdujemy kolejną różnicę. Para-nauki nie uznają krytyki
źródeł, a więc tego etapu postępowania badawczego, który dla
naukowców jest oczywistością. Choć również fakty gromadzone
przez naukę mogą być słabo bądź błędnie udokumentowane, to
jednak ich ogłoszenie zawsze jest konsekwencją pewnej procedury –
możliwego do opisania przebiegu eksperymentu w fizyce lub
podlegającej określonym regułom krytyki tekstu literackiego
dokonanej przez historyka, który w oparciu o cały zbiór argumentów
stara się ocenić wiarygodność swojego źródła. Niezależnie od
tego, że istnieją znaczące różnice pomiędzy naukami ścisłymi
i humanistyką, to filozofia podejścia do źródeł jest wszędzie w
oficjalnej nauce taka sama – liczy się przede wszystkim
rzetelność, wiarygodność, umiejętność opisania własnej
metodyki i pragnienie zbliżenia się do prawdy niezależnie od tego
czy jest ona dla nas wygodna czy też nie. Badając przeszłość
chodzi przy tym nie tylko o uczciwość względem naszych
współczesnych odbiorców, ale również o rodzaj odpowiedzialności
za dokonania i intencje ludzi żyjących setki lub tysiące lat temu,
w których imieniu poniekąd mówimy. W koncepcji wielkolechickiej Ci
ostatni są natomiast sprowadzeni do roli narzędzia mającego
poprawić dobre samopoczucie wszystkich wierzących w odwieczność i
wielkość narodu polskiego.
I
wreszcie ostatnia kwestia – by nie przedłużać tej dygresji –
odnosząca się do podstaw logiki w budowaniu twierdzeń naukowych
lub udających naukowe. Jedną z fundamentalnych zasad obowiązujących
w badaniach oficjalnej nauki jest to, że występowanie dwóch
faktów w tym samym czasie lub miejscu (uczenie mówiąc korelacja)
nie oznacza jeszcze związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy nimi.
Na przykład to, że dwóch filozofów żyło w Europie w tym samym
czasie nie skutkuje natychmiast uznaniem tego, że wpływali oni na
swoje poglądy. Takie stwierdzenie należy dodatkowo udowodnić,
choćby poprzez dokładną analizę zapożyczeń w ich dziełach. Dla
przedstawicieli para-nauki każde, choćby najluźniejsze skojarzenie
staje się natomiast istotnym argumentem. W drodze na nasze spotkanie
natknąłem się na żartobliwy tekst reklamowy jednej z lodziarni,
który doskonale ilustruje sposób rozumowania para-naukowców:
„Dinozaury nie jadły lodów i wymarły. Przypadek? Nie wierzę”.
W
kontekście etnogenezy Słowian często dochodzi do starcia dwóch
koncepcji: zwolenników ciągłości osadniczej Słowian na naszych
ziemiach od setek lat (autochtonizm) oraz zwolenników pojawienia się
Słowian około V/VI w. (allochtonizm). Turbosłowianie opowiadają
się oczywiście za pierwszą koncepcją. Autor książki Rodowód
Słowian Tomasz Kosiński,
tak charakteryzuje allochtonizm:
Twierdzenie
o allochtonizmie Słowian opiera się głównie na pangermańskich
koncepcjach z czasów zaborów oraz dominacji nazizmu, a potem
komunizmu. Ich podstawą były polityczne interpretowane odkrycia
archeologiczne oderwane od innych dziedzin nauki, a podstawowym
problemem tych założeń było utożsamianie kultury materialnej z
etnosem, tak jak u Gustafa Kossinny, zwolennika i teoretyka faszyzmu,
oraz jego zwolenników. Zgodnie z taką logiką, gdyby jakiś
archeolog zastosował Kossinowską metodę, to – przykładowo –
70 lat temu Polskę zamieszkiwaliby przedstawiciele „kultury
radioodbiorników lampowych”, a czasy obecne to „kultura
smartfonów”. Mogliby to prowadzić do wyciągania mylnych
wniosków, że Polskę na przestrzeni 50 lat zamieszkiwały dwie
różne nacje zróżnicowane cywilizacyjnie, które prawdopodobnie
skądś przywędrowały i gdzieś się potem przeniosły. Nie bierze
się tu pod uwagę tego, że jedna kultura mogła się rozwinąć w
inną w ramach jednego etnosu.
Jak
więc archeolodzy definiują kulturę archeologiczną? Czy
rzeczywiście stosują „kossinowskie metody” i opcję niemiecką
w badaniach nad wykopaliskami?
Zacytowana
przez Pana wypowiedź jest po części prawdziwa, jeśli chodzi o
charakterystykę szkoły kulturowo-historycznej w archeologii.
Historycznie rzecz ujmując, za spuściznę Kossinny w polskiej
archeologii należy jednak uznać przede wszystkim prace
autochtonistów, a nie zwolenników późnego przybycia Słowian na
ziemie polskie. Pomijając romantyczne początki archeologii, kiedy
ze Słowianami wiązano wszystkie znajdowane na ziemiach polskich
zabytki, gdyż po prostu nie umiano ich jeszcze datować, punktem
wyjścia dla badaczy prehistorii z przełomu XIX i XX wieku, a więc
z czasów tuż przed Kossinną, było albo wstrzymywanie się z
jakimikolwiek ocenami w kategoriach etnicznych (taką postawę
przyjmował na przykład Włodzimierz Demetrykiewicz w Krakowie) albo
wyraźne negowanie słowiańskości starożytnych znalezisk, jak
uczynił to choćby Karol Hadaczek w monografii cmentarzyska z okresu
rzymskiego w Gaci koło Przeworska.
Przełomowe
znaczenie miała tutaj postać Józefa Kostrzewskiego, ucznia i
jednego z najważniejszych naśladowców Kossinny. W pierwszym
wydaniu swojego doktoratu – Wielkopolski w pradziejach –
Kostrzewski powtórzył zarówno argumentację jak i wnioski swojego
mistrza, opowiadając się za germańskością opisywanego obszaru w
starożytności. W kolejnych wznowieniach tego dzieła, publikowanych
już po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, zaczął jednak
coraz bardziej radykalnie twierdzić, że ziemie w dorzeczu Odry i
Wisły, przynajmniej od epoki brązu, zamieszkiwali Prasłowianie.
Zarówno fakty jak i metoda argumentacji nie uległy zmianie.
Kostrzewski do równania stworzonego przez Kossinnę – czyli jego
metody osadniczej – wprowadził te same dane, ale uzyskał
diametralnie inny wynik. Zwyczajnie dlatego, że taka właśnie była
polityczna potrzeba chwili – archeologię zaczęto w całej Europie
wykorzystywać jako argument wskazujący na słuszność takiego czy
innego przebiegu granic państwowych. Robili to archeolodzy
niemieccy, coraz silniej związani z ideologią nazistowską i w
odpowiedzi za słuszne uważali to również robić niektórzy
archeolodzy polscy, choć nie wszyscy. Po wojnie i pod wpływem
kolejnej ideologii – tym razem komunizmu – interpretację
etniczną na krótki czas całkowicie zarzucono. Kostrzewski został
nawet wówczas wysłany na wcześniejszą emeryturę. Jednak zaraz po
dojściu do władzy przez ekipę Gomułki i przyjęciu przez partię
kierunku nacjonalistycznego, autochtonizm wrócił do łask i stali
się odtąd ortodoksją, znów z przyczyn politycznych. W tym
kontekście komicznego waloru nabiera wymienienie przez Tomasza
Kosińskiego jednym tchem nazizmu i komunizmu, gdyż to pod rządami
zwolenników tej drugiej ideologii teksty co najmniej jednego spośród
archeologów sceptycznych względem doktryny prasłowiańskiej były
poddawane cenzurze.
Porzucając
historię politycznego uwikłania archeologii polskiej należy
zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Allochtonizm nie musi
definiować, kto zamieszkiwał ziemie polskie przed przybyciem
Słowian. Spotykany czasem pogląd, że byli to Germanie również
jest nadużyciem, zwłaszcza, gdy wypowiadany jest bez pozostawienia
żadnych wątpliwości. Trzymając się jednak faktów: źródła
historyczne mówią o Słowianach (w ogóle) dopiero od VI wieku
n.e., archeolodzy nie są w stanie wykazać ani kulturowej ani
osadniczej ciągłości u schyłku starożytności a niezależne dane
przyrodnicze wskazują na bardzo znaczące wyludnienie ziem w
dorzeczu Odry i Wisły w V wieku n.e. Nie ma żadnych pozytywnych
argumentów potwierdzających obecność na ziemiach polskich Słowian
w prehistorii, jest tylko argument negatywny: „skoro nie da się
również udowodnić, że byli to Geramanie lub Celtowie, to musieli
być to Słowianie”. W nauce nie można jednak wykorzystywać
argumentu negatywnego jako podstawy wnioskowania; to jedna z
podstawowych zasad, którymi się kierujemy w każdej dyscyplinie
wiedzy.
Odniosę
się jeszcze do tego jak archeolodzy rozumieją obecnie termin
kultura archeologiczna. Faktem jest, że w pewnych odcinkach czasu i
w określonych regionach obserwujemy z zasady daleko idące
upodobnienie w sposobie wykonania ceramiki i innych zabytków,
formach budownictwa lub obrządku pogrzebowego. To podobieństwo
świadczy o tym, że ludzie kontaktowali się ze sobą często. I
takie strefy intensywnych interakcji są tym, co nazywamy kulturami
archeologicznymi. Nie musi za nimi kryć się za nimi żadna
konkretna grupa językowa ani żaden organizm polityczny. Możliwych
mechanizmów transmisji kulturowej było bowiem wiele.
Czy
zastąpienie jednej kultury archeologicznej przez drugą, świadczy o
pojawieniu się nowego etnosu?
W
archeologii istnieje wiele scenariuszy, które tłumaczą, dlaczego
jedna kultura archeologiczna zastępuje drugą. Cześć z nich odnosi
się do zmian zachodzących w środowisku oraz w gospodarce oraz tego
jak wpływają one na przekształcenia całego społeczeństwa. Inne
pokazują w jaki sposób może dochodzić do zapożyczania wzorów
kulturowych. W zależności od tego jak w szczegółach wygląda
zmiana z jednej kultury na drugą archeolodzy uznają któryś z tych
scenariuszy za najbardziej prawdopodobny. W niektórych sytuacjach
wiarygodne może być też przyjęcie, że faktycznie doszło do
całkowitej wymiany ludności. Jednym z poważniejszych argumentów
za uznaniem takiej właśnie wersji zdarzeń będą zmiany w
rozmieszczeniu osadnictwa – kiedy zamieszkane dotąd wioski i
towarzyszące im cmentarze w pewnym momencie zostają porzucone, a
ludzie o kulturze materialnej całkowicie odmiennej od spotykanej
dotąd zakładają „na surowym korzeniu” nowe osady, do tego
jeszcze w strefach krajobrazowych, które dotychczas nie były
preferowane. Z taką sytuacją mamy też do czynienia na przełomie
starożytności i średniowiecza na ziemiach polskich.
(koniec
części 1)
pytał
Artur Wójcik
rozmowę
przeprowadzono: 1.10.2018 r.
autoryzacja:
19.10.2018 r.
CZYTAJ
TAKŻE:
„Żadne wiarygodne źródła nie potwierdzają istnienia imperium lechickiego”. Rozmowa z dr. hab. Henrykiem Słoczyńskim (część 1)„Lelewel ma niekwestionowane zasługi w upowszechnieniu na gruncie polskim zasad krytycznego badania”. Rozmowa z dr. hab. Henrykiem Słoczyńskim (część 2)
Zaskakujące informacje... Dobrze, że takie blogi, jak ten powstają :). Swoją drogą, jak można zauważyć - jak bardzo w życiu towarzyszy nam archeologia.
OdpowiedzUsuń