Uniwersyteckie dojenie naiwniaków. Kim dzisiaj realnie jest doktorant w zakresie nauk humanistycznych?

Data 1 października, dla wykładowców i studentów oznacza początek kolejnego roku akademickiego. W tym czasie zajęcia naukowo-dydaktyczne zaczynają również doktoranci, nazwani w nowomowie biurokratycznej studentami III stopnia. O tych ostatnich będzie mowa w niniejszym tekście, choć trudno dziś doktorantów określać mianem grupy czy kasty uniwersyteckiej. Są po prostu dydaktycznymi parobkami.
Doktorat współcześnie to taki miecz obosieczny. Dla jednych jest mieczem sprawiedliwości, dla innych, mieczem katowskim: więcej pisz, szybciej publikuj, dalej licz na granty, (z którego uczelnia za podpis i pieczątkę pod Twoim wnioskiem pobiera 20 procent z kwoty przyznanego Tobie dofinansowania, nie oferując w zamian nawet własnego biurka, krzesła i stanowiska do pracy w zakładzie/katedrze, w której piszesz dysertację). I co z tego, że mózg sprawny i stara się podołać wyzwaniu, ale sił fizycznych i psychicznych już nie staje? Jak nie masz bogatych rodziców, albo nie jesteś ustawiony, nie masz np. pleców, a utrzymać się trzeba, co Ci pozostaje? Żebranie na ulicy, albo żebranie o punkty za publikacje, konferencje, i inną działalność, nie koniecznie naukową.
Zacznijmy jednak od rzeczy najważniejszej, czyli masowości studiów wyższych i tytułu magistra. Obecnie na uniwersytecie obowiązuje system boloński, krytykowany w Europie Zachodniej, ale również i w Polsce, oraz duże limity przyjęć na studia. Wie o tym chyba każdy, oprócz samych uniwersytetów, które połasiły się na pieniądze z dotacji za przyjętych studentów. Zresztą nie tylko nich, bo uczelnie, które posiadają prawo do nadawania stopnia naukowego doktora od kilku lat prowadzą tzw. „truskawkowy zaciąg” na studia doktoranckie, dzięki czemu inkasują kolejne potężne kwoty (są one 5 krotnie wyższe niż w przypadku dotacji na jedną głowę studencką). W rzeczywistości ustawowej i praktyki uczelnianej z doktoranta uczyniono darmową siłę roboczą, która a to pisze pracę naukową, a to poprowadzi zajęcia, a to wygłosi jakiś odczyt. Nie masz punktów? Nie masz szans na stypendium. Nie masz kasy? Nie masz za co żyć. Jak pracujesz, to nie masz czasu na badania. I tak koło się zamyka.
By żyć musisz robić punkty, o pracy systematycznej nad doktoratem, poważnymi artykułami można zatem zapomnieć... bylebyś jeździł z konferencji na konferencję, publikował wszystko i wszędzie, nawet jeżeli jest to stek bzdur i praca odtwórcza, a jakość czasopism i publikacji pokonferencyjnych wątpliwa, bo tak szybciej uzbiera się punkty rankingowe, które mogą później zaowocować otrzymaniem stypendium. Dodajmy do tego fakt, że doktoranci jako środowisko jest niejednolite, zepsute właśnie przez zjawisko punktologii. Nie ma wśród nich elastyczności i porozumienia, bo każdy patrzy na każdego jak na wroga, bo jest konkurentem do stypendium, grantu czy ewentualnego etatu. Ustawa o szkolnictwie wyższym powinna być taka, że uczelnia nie ma prawa przyjąć doktoranta, jeżeli nie jest w stanie zapewnić mu wynagrodzenia za pracę. Wtedy możemy mówić o jakimkolwiek statusie tej grupy na uczelni. W porównaniu do wykładowców akademickich, doktoranci mają takie same obowiązki jak oni – prowadzą zajęcia ze studentami, dyżury, są rozliczani z pracy tak samo, jak samodzielni pracownicy naukowi. Różnią ich od samodzielnych pracowników dwie rzeczy – brak stałego wynagrodzenia oraz zerowa pozycja w strukturze korporacji uniwersyteckiej. Praktycznie doktorant posiada jeszcze mniej przywilejów i praw niż zwykły student studiów licencjackich czy magisterskich. Jedyna rzecz, która zrównuje ich z regularnymi pracownikami jest taka, że mogą wypożyczyć w bibliotece tyle samo książek co pracownicy naukowi. Czasem jeszcze któryś z profesorów klepnie po ramieniu i pozwoli mówić do siebie na „ty”.
Doktorat jest również kolejnym opóźnieniem startu w samodzielność, przy braku pracy po studiach magisterskich. Doktorat rzeczywiście daje duże możliwości – kontakty, dostęp do instytucji naukowych, uczestnictwo w grantach czy stypendiach, jednak po doktoracie zaczyna się „życie po życiu”, a szansa na znalezienie godziwego etatu na miarę nabytych umiejętności i statusu jest zerowa. I taki spizgany naukowo 30-latek pracuje poniżej swoich kwalifikacji w budce z hot-dogami lub w najlepszym wypadku odprowadza w przedszkolu dzieci do szczalni.
Każdy się boi powiedzieć o patologiach, niesprawiedliwościach, czy wadach systemu pod własnym nazwiskiem, bo jest to wrzucanie potężnego głaza do chlewu uniwersyteckiego. Powoduje to niemiłosierny smród i odwrócenie się środowiska od takiej osoby. Nikt nie podetnie gałęzi, na której siedzi i nie zamknie sobie ewentualnych drzwi i czekających szans zawodowych.
Dlatego na pytanie, kim dzisiaj realnie jest doktorant? Odpowiadam: naiwniakiem, a dla uczelni kolejną okazją do dojenia państwa na dotacjach.

Acolitus

Komentarze

  1. Temat posta mnie na szczęście nie dotyczy, bo ani nie jestem doktorantką, ani nie wybieram się na nic humanistycznego.
    Zauważyłam jednak, że zaczęliście zwijać posty (nie zaglądam na główną, tylko do poszczególnych postów, więc nie wiem kiedy). Rada z fb się przydała?

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie tak to wygląda :) Zapraszamy do naszego zaszczytnego grona :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie zgadzam się - tak samo można by powiedzieć o magistrze

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz