1
stycznia 2017 r., Czesław Białczyński na swojej stronie
internetowej opublikował krytykę dotyczącą tekstu Jakuba Linetty
pt. „Trudne
początki archeologii – odkrycia, interpretacje i nadinterpretacje
w dociekaniach archeologicznych Tadeusza Wolańskiego” (Museion
Poloniae Maioris, t. II, 2015, s. 103–124) ZOBACZ.
Autor krytyki pozwolił sobie na zbyt pochopne wnioski i ataki
personalne, które nie mają niczego wspólnego z merytoryczną
dyskusją. W swoim tekście C. Białczyński pozwolił sobie nie
tylko na emocjonalne rozterki, połączone z naginaniem faktów, lecz
również na naruszenie praw autorskich do tekstu i ilustracji,
publikując ich skany, do czego nie ma prawa. Autor tekstu ze strachu
już dwa razy wprowadzał korekty, pod wpływem komentarzy
czytelników i samego autora krytykowanego tekstu.
Krytykant
tłumaczył się w następujący sposób (wypowiedź przytoczona na
podstawie prawa cytatu): polemika
polega na odnoszeniu się do tekstu wyjściowego i nie ma innej
możliwości krytykowania tekstu wyjściowego niż tekst wyjściowy
przedstawić i odnieść się do tez tam zawartych. Trudno żebym
wyrywał zdania z kontekstu i je krytykował. Autor
tej tezy, nie wie, być może nie rozumie, że można po prostu
przepisać fragment tekstu jako wyimek, podając źródło (strony w
tekście) i stosownie się do niego odnieść. Zresztą
dokonywanie polemiki publikując zarazem skany całego tekstu nie
jest czytelne dla odbiorcy. Każdy zainteresowany sięgnie do
omawianego tekstu, zwłaszcza, że jest dostępny w serwisie
academia.edu ZOBACZ.
Czytelnicy
strony C. Białczyńskiego, szybko wskazali na ten mankament wpisu.
C. Białczyński, nie potrafiąc pogodzić się z tym faktem, dopisał
do polemiki swoiste post scriptum, w którym oczywiście odwrócił
kota ogonem i stwierdził:
Moi
drodzy czytelnicy – ponieważ środowisko naukowe zareagowało na
tę krytykę NADWRAŻLIWIE i w sposób dosyć typowy dla III RP
atakując jak widzicie pod artykułem sam artykuł nie od strony
meritum, ale od strony praw autorskich do cytowanej w mojej polemice
publikacji, dla świętego spokoju, jestem zmuszony ograniczyć się
do przedstawienia tutaj wybranych z kontekstu całości fragmentów.
Wyrywanie z kontekstu nie jest dobrą praktyką – dlatego
zamieszczam link do publikacji oryginalnej w całości, dla tych
którzy zechcą na tyle się wgłębić, żeby zalogować się do
biblioteki z PDFem, a tutaj tylko kilka fragmentów, do których się
odwołuję. Mój komentarz do całej sprawy – Uderz w stół a
odezwą się obrońcy… ale obrońcy czego? Praw autorskich?
Autor
jak widać, nie potrafi się pogodzić z tym, że ktoś wystąpił w
obronie praw autorskich i dalej snuje swoje teorie spiskowe. Być
może w świecie fantazmatu Wielkiej Lechii wszystko jest wspólne i
można każdego obrzucać błotem, jak się komu podoba. Nie ma na to
zgody! Bardzo ciekawy w tej układance jest fakt, że C. Białczyński,
jako scenarzysta i pisarz winien być dobrze obeznany z prawem
własności intelektualnej i prawach pokrewnych, a także z pojęciem
prawa cytatu, prawa do przedruku itp. Ciekawi nas jedno, czy w
sytuacji, gdyby ktoś bez zgody C. Białczyńskiego wrzucił
całościowe skany jego prac, albo umieścił nielegalnie w sieci
jego książki czy scenariusze, to jakby zareagował? Pozwoliłby na
utratę swoich praw autorskich i majątkowych czy protestowałby i
żądał usunięcia materiałów, których jest autorem?
W
niniejszym tekście, nie zamierzamy występować w roli adwokata Pana
J. Linetty, ponieważ autor może bronić się sam. Celem tego
tekstu, jest pokazanie braku warsztatu krytycznego, naginania faktów
oraz dementowanie bzdur wypisywanych przez C. Białczyńskiego. Mamy
zamiar cytować tylko wybrane fragmenty krytyki lechickiego
propagatora, wszystkie wypowiedzi przytaczamy na podstawie prawa
cytatu, reszta znajduje się na stronie bialczynski.pl. Zaczynamy:
Autor
zamiast wnosić swój oryginalny wkład do nauki i uprawiać naukę w
sposób twórczy z zastosowaniem metod holistycznych, sięgając w
pracy także po badania aktualne z innych dyscyplin wiedzy, stosuje
tzw „klasyczne” podejście , które jest absolutnie bezpieczne
dla piszącego i pozwala mu trwać w zgodzie z zarządcami katedry na
swojej uczelni. Mało tego, dzięki temu oportunizmowi będzie
niedługo uchodził za wykładowcę „doskonałego”, za pedagoga
„najwyższej klasy”, a także będzie mnożył publikacje
(podobnej jakości) co uprawni decydentów do przedstawiania go jako
wnoszącego „cenny wkład” w naukę, jako osobę, której po
prostu „należy się” tytuł naukowy. Że taka metoda jest dla
nauki szkodliwa – nic to!
Pan
C. Białczyński kompletnie nie wie, o czym pisze. Po pierwsze,
metoda holistyczna dotyczy przede wszystkim nauki języka obcego. W
jaki sposób adwersarz chce używać tej metody w naukach
historycznych? Tego nie wyjaśnia. Myli metodę holistyczną z
badaniami interdyscyplinarnymi. Po drugie, uprawianie nauki w
ujęciu „klasycznym” nie jest błędem warsztatowym. Dalej, C.
Białczyński stosuje serię ataków personalnych na autora
recenzowanego artykułu – zarzut ten jest kompletne chybiony i
niezwiązany z merytorycznym odniesieniem się do tekstu. C.
Białczyński nie rozumie i nie chce zrozumieć, czym jest recenzja
czy krytyka tekstu naukowego, aby się do takowego odnieść nie
można na wstępie obrażać i imputować autorowi złej woli
badawczej.
Szkoda
również, że niedouczony metodolog C. Białczyński nie wyjaśnił,
dlaczego metoda „klasyczna” jest szkodliwa dla nauki.
Prosiłbym
czytelników żeby tej krytyki nie łączyć z nazwiskiem autora –
czyjaś praca musiała posłużyć nam za przykład, a że ta dotyczy
Tadeusza Wolańskiego, który nie zasłużył na potraktowanie z buta
przez tzw. naukę polską XXI wieku, więc ten tekst wybraliśmy do
krytyki.
Szkoda
tylko, że adwersarz C. Białczyński we wskazanym wcześniej wstępie
(jak i w późniejszych partiach tekstu) obraża mimowolnie autora
„recenzowanego” tekstu, jak również wysuwa zbyt daleko idące
porównania i wnioski! Zdaniem C. Białczyńskiego o Tadeuszu
Wolańskim można pisać tylko peany, nie zrażając się tym, co i
jak pisał oraz ile jego sądy są warte dzisiaj, poddane próbie
czasu i prowadzonym badaniom. Nikt w procesie naukowo-dowodowym nie
traktuje postaci historycznej z buta, jak to określa C. Białczyński.
Autor tej „krytyki” nie rozumie, na czym polega napisanie tekstu
z aparatem krytycznym, a sam kieruje się tylko swoim światopoglądem
i emocjami.
Polscy
naukowcy są ponadto tak uwikłani w różne gierki na uczelniach, w
tym w grę o zachodnioeuropejskie granty fundowane głównie przez
Niemców, Skandynawów, Francuzów i Anglosasów oraz w grę o
międzynarodowe publikacje, że gotowi są napisać największą
bzdurę byle była ona zgodna z ogólnym chórem międzynarodowym i
przebiła się do poważnego periodyku naukowego na Zachodzie.
Cóż,
polskie Uniwersytety trapią różne patologie. Natomiast, co jest
złego w otrzymaniu grantu czy stypendium zagranicznego? Jest to
praktykowane od wielu lat, i to z powodzeniem. To tak jakby
powiedzieć, że polscy lekarze są zależni od zachodu, gdyż
wyjeżdżają na granty, staże i praktyki. Czy to źle? Oczywiście,
że nie. Dzięki temu, ludzie nauki zdobywają wiedzę,
doświadczenie, umiejętności. C. Białczyński powinien
sprecyzować, co ma na myśli, pisząc o tych bzdurach, bo jak na
razie to autor wykazuje się samymi niedorzecznościami.
Ponadto,
animator kultury C. Białczyński nie słyszał o polskim programie
grantów ogłaszane przez Ministerstwo Kultury i Sztuki oraz przez
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego? Istnieje wolność badań
naukowych, nikt nikomu nie narzuca, o czym powinien pisać pracę
badawczą. Inną sprawą jest, jakie tematy badawcze dostają granty,
jest to jednak temat na osobne opracowanie. Zresztą, co to ma do
krytyki tekstu J. Linetty?
Na
polskich uniwersytetach króluje tego typu narracja pseudonaukowa,
która pozwala pisać „bezpiecznie” w nieskończoność dzieła w
istocie literackie, powtarzać po innych ich archaiczne już dzisiaj
wypracowania, mnożyć publikacje i zbierać punkciki niezbędne do
kolejnych akceptacji rocznych i otwarcia doktoratu.
Co
do zbierania punktów to racja, bzdura jeśli chodzi o kwestie
„bezpieczeństwa” powtarzania poglądów. Jak wskazywaliśmy,
istnieje wolność badawcza, a C. Białczyńskiego boli to, że nikt
na uniwersytecie nie chce podjąć tematu bzdur, jakim jest
niewątpliwie fantazmat Wielkiej Lechii.
Cytuję
powyższy fragment by uzmysłowić metodę pisania tej pracy. Widać
to dobrze od samego początku, będzie nią bezrefleksyjne
powtarzanie cudzych sądów. Czyli esej literacki, kompilacja sądów
innych autorów z zamierzchłej przeszłości. Mnie się wydawało,
że nauka współczesna to nauka XXI wieku, a tutaj mamy
dyskredytujące Wolańskiego cytaty z pierwszej połowy wieku XX.
W
tekstach naukowych na początku przedstawia się stan badań nad
podejmowanym zagadnieniem. Nie jest to dziwne, jeśli zna się
metodologię pracy naukowca. A tej C. Białczyński jeszcze nie
posiadł.
Takie
właśnie są poglądy pana Skroka, które nie wiadomo po co w ogóle
Autor przytacza, skoro są według niego samego niewiarygodne.
Właśnie
na tym polega krytyczna analiza poglądów w tekstach naukowych.
Zestawia się poglądy, z którymi nie musimy się zgadzać
światopoglądowo. Nazywa się to obiektywizm badawczy, który C.
Białczyński nie akceptuje, co jest błędem w przypadku krytyki
tekstu naukowego.
Jest
też dziwne, że jako historyk, nie zna on pracy doktorskiej Piotra
Makucha z Wydziału Historii UJ, na temat związków legendy o Kraku
z legendami historycznymi o królu Cyrusie
[…].
Bzdura.
Doktor Piotr Makuch nie pisał swojej dysertacji doktorskiej na
Wydziale Historycznym UJ, jakby chciał krytykant C. Białczyński,
lecz na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych UJ, a
konkretnie w Instytucie Nauk Politycznych i Stosunków
Międzynarodowych. Dr Makuch jest z wykształcenia prawnikiem, a nie
historykiem. To zasadnicza różnica, gdyż żaden historyk nie był
recenzentem jego rozprawy doktorskiej, bo jakby tak było, zostałaby
ona zmiażdżona merytorycznie. Informację, które tutaj
prezentujemy, nie są wiedzą tajemną, wystarczy poszukać w
stosownych serwisach internetowych, a jako dziennikarz C. Białczyński
powinien posiadać takowe umiejętności.
Sama
praca P. Makucha doczekała się krytycznego rozjechania walcem
mediewistycznym i historycznym prowadzonym przez Dariusza Andrzeja
Sikorskiego na forum internetowym historycy.org, o czym już w swoich
wpisach wspominaliśmy ZOBACZ.
Autor
na lingwistyce się nie zna, najwyraźniej tak samo jak redaktorzy
Gazety Warszawskiej, ale czyż nie jest on naukowcem XXI wieku, w
odróżnieniu od redaktorów XIX wiecznej gazety, jak zwykle w
skolonizowanej przez Niemców (Prusaków) Polszcze zapatrzonych w
Autorytety z Prus i EUROPY?!
Bzdura.
Kolejny przykład prymitywnego ataku personalnego. C. Białczyński
nie wie, że po dekadach zaniedbań, niedofinansowania polskiej
nauki, w ostatnich latach Polska stara się nadrobić te zaległości.
Niestety nowe tendencje badawcze, paradygmaty i macierze oraz metody
powstają głównie na zachodzie Europy i w kręgu uniwersytetów
anglosaskich. Chcąc dogonić świat w tym zakresie, musimy czerpać
z ich dorobku, dokładając swoją oryginalną myśl, dostosowaną do
polskiego stanu zachowania źródeł, ich jakości czy ilości. Bez
tego polskie uniwersytety nadal będą na szarym końcu wszelkich
rankingów.
Tak
moim zdaniem postąpiłby w swojej dysertacji każdy polski
naukowiec, który miałby odwagę na własny osąd historii, który
miałby odwagę stracić niemieckie/UE granty, który nie lękałby
się ostracyzmu ze strony niemieckich/UE/anglosaskich czasopism
naukowych, za głoszenie swoich poglądów. Trzeba wielkiej odwagi by
nie lękać się takiego ostracyzmu, jaki spotkał Wolańskiego za
jego czasów, a jaki mu się dzisiaj w XXI wieku ponownie pośmiertnie
w polskich publikacjach serwuje.
Na
jakiej podstawie twierdzi, że autor artykułu ma jakiś grant? Jaki
ostracyzm!? Pomylenie z poplątaniem. W środowisku naukowym bywają
ostre polemiki, ale każdy się szanuje i nic nie jest zależne od
systemu grantowego. W ogóle C. Białczyński nie wie, jaka jest
procedura przyznawana grantu, w ogóle nic nie chce zrozumieć, a co
najważniejsze – dowiedzieć się, jak dana rzecz funkcjonuje.
A
teraz kilka tekstów C. Białczyńskiego z komentarzy. Jak pisaliśmy
na początku, czytelnicy szeroko polemizowali z autorem. Jak się
okazało, gdy przyciśnie się do muru, wychodzą ładne kwiatki:
Popularyzacja
artykułów naukowych, nawet gdy się o nich pisze krytycznie
pozostaje popularyzacją. Każdy może wyciągnąć z mojej krytyki
własne wnioski. Pan ocenił, że brak mi argumentów, a mój tekst
to „pseudonaukowy bełkot” + „kilka zmyślonych lub
przekręconych informacji”- to pana opinia. Pana opinia nie jest
niestety opinią merytoryczną tylko emocjonalną.
Nasz
wniosek z Pana krytyki jest prosty – jest Pan dyletantem w
kwestiach nauk historycznych, a Pańska polemika nie ma niczego
wspólnego z merytoryką.
Tak
jak to ma miejsce w wypadku publikacji prasowych,
każdy tekst naukowy powinien być
dostępny nie tylko do przeczytania, ale także dla krytyki, a dostęp
do niego powinien być powszechny. Jako podatnik domagam się prawa
do pełnej przejrzystości i publikacji, z dostępem dla każdego
obywatela, także tych tekstów rzekomo naukowych, które są
literackimi opracowaniami, a nie żadnymi artykułami naukowymi.
Czasy Świętych Krów Nauki już się skończyły. Wydawać
pieniądze podatników tak, poddać się krytyce nie – oto jak
działa to środowisko „naukowe”.
Wyobraźmy
sobie co by było gdyby rzetelna krytyka odbywała się wewnątrz
tego środowiska „darmozjadów”. W jaki sposób oni sami mogą
skrytykować wzajemnie własne teksty nawzajem. Choroba nauk
humanistycznych, jak widać jest bardzo głęboka skoro środowisko
naukowe ima się takich podłych sposobów żeby uniknąć
odpowiedzialności za własne słowo.
Kompletnie
niedorzeczności. Wszystkie teksty naukowe są publikowane w
periodykach naukowych, które dostępne są w księgarniach
akademickich, jak również w bibliotekach naukowych całej Polski.
Biblioteka Narodowa w Warszawie i 14 innych bibliotek naukowych w
naszym kraju otrzymuje tzw. egzemplarz obowiązkowy każdej
publikacji wydanej na terenie Rzeczpospolitej. W tym również prac
zbiorowych i periodyków naukowych. Rzeczywiście, w kiosku nie można
kupić np. „Kwartalnika Historycznego”, gdyż tego typu
czasopisma są skierowane do wąskiego grona specjalistów i
miłośników historii. Wystarczy się jednak wysilić, by dotrzeć
do stosownego tekstu naukowego. Wielu badaczy coraz częściej
publikuje swoje prace w serwisie academia.edu, czego przykładem jest
krytykowany przez C. Białczyńskiego tekst.
Ponadto
C. Białczyński ma nieaktualne dane, ponieważ periodyki naukowe są
wydawane w większości przez wydawnictwa prywatne (naukowe,
historyczne, etc.), które kierowane są przez Fundacje czy
Towarzystwa Naukowe, a one nie dysponują subwencją z budżetu
państwa (czyt. pieniędzmi podatników). Utrzymują się ze składek,
czy sprzedaży swoich produktów. Dlaczego C. Białczyński wciska
takie bzdury swoim czytelnikom?
Po
raz kolejny dyletant C. Białczyński obraża środowisko naukowe,
nazywając ich pieszczotliwie „darmozjadami”. Diagnoza o chorobie
nauk humanistycznych jest całkowicie chybiona, nie polega ona na
sposobie dyskusji czy polemiki, tylko na rozwiązaniach systemowych,
bzdurach biurokratycznych, braku statusu doktorantów, którzy są
parobkami na uniwersytetach, skończywszy na nepotyzmie i
kumoterstwie.
Wypowiedź
C. Białczyńskiego pokazuje, że nigdy nie miał w ręku żadnego
periodyku naukowego. Nie wie nawet, jakie ostre dyskusje są
publikowane na łamach tych tytułów.
Po
drugie Szanowny panie Soros pan nie odróżnia chyba publicystyki i
krytyki publicysty od krytyki naukowej. Każdy czytelnik tego blogu i
nie tylko tego ale każdy kto wstuka sobie moje nazwisko w Google wie
że nie jestem historykiem, ani archeologiem tylko pisarzem i
scenarzystą oraz dziennikarzem i animatorem kultury. Ten tekst
publicystyczny a nie krytyka naukowa odnosi się ogólnie do nauki
polskiej na konkretnym przykładzie opisanej. Jak podałem we wstępie
znam te opisywane w moim publicystycznym tekście zjawiska uczelniane
z autopsji bardzo bliskiej, z co najmniej czterech wydziałów:
historii, psychologii, religioznawstwa i historii sztuki. Proszę nie
pytać o konkretne źródła bo ich nie podam jako publicysta, ale
skonkretyzować możemy do uczelni – niech to będzie UJ.
C.
Białczyński sam się tym komentarzem zaorał. Przyznaje się, że
nie jest historykiem, a jego krytyka jest publicystyczna... Skoro
autor chce skrytykować patologie akademickie, to, po co wykorzystuje
konkretny tekst, zamiast dokładnie opisać zjawiska, o które mu
chodzi. Jeżeli autor ma tutaj na myśli wspomniany system grantowy i
zależność badań od niego, to jest to kompletnie chybiony argument
wyssany z palca. A dalej to klasyczne: wiem, ale nie powiem.
Krytyce
została przeze mnie poddana METODA zilustrowana kilkoma przykładami
z tekstu konkretnego Autora. Do tego pan się w swoim wpisie nie
odnosi, zamiast odniesienia się do meritum prezentuje pan swoją
własną tezę, która głosi że Polska Nauka nie jest zależna od
UE-grantów? Jak pan sądzi, kto panu uwierzy? Zapewniam pana, że
moi znajomi z UJ mają inne zdanie. Czy rzeczywiście muszę
powoływać się na przykłady skoro wszystko w polskiej nauce na
stypendiach, wymianach, grantach, publikacjach anglosaskich i
niemieckich stoi?
Kolejna
bzdura. O jakiej metodzie pisze C. Białczyński, skoro żadnej nie
zna. Znowu wszyscy zależni od UE. Powtarza to w całym wywodzie jak
mantrę. Szkoda to już komentować.
Na
koniec musimy jednak przyznać, że C. Białczyński chciał zachować
resztki honoru. Odezwał się do niego autor tekstu, w odpowiedzi C.
Białczyński odwraca kota ogonem i przyznaje... rację autorowi!
Niestety C. Białczyński, przy tej okazji złamał tajemnicę
korespondencji publikując list autora bez jego zgody, a po
wytknięciu tego błędu w komentarzach, C. Białczyński usunął te
wpisy, które wskazywały na kolejne złamanie przez niego prawa.
Niestety nadal nie zastosował się do postulatu autora tekstu i nie
usunął skanów artykułu. Natomiast ocenzurował krytyczne wobec
jego nieetycznych działań wpisy umieszczone na jego stronie.
Sygillusz
i żydowska spółka
EDIT: Autor polemiki wreszcie usunął skany ze swojego tekstu.
OdpowiedzUsuń,,Celem tego tekstu, jest pokazanie braku warsztatu krytycznego, naginanie faktów oraz dementowanie bzdur wypisywanych przez C. Białczyńskiego." Naginania faktów. Poprawcie to szybko, bo wygląda, jakbyście to wy chcieli naginać fakty.
OdpowiedzUsuńDzięki za korektę.
UsuńGeneralnie wszystko w normie, Czesław Białczyński w zwykłej formie.
OdpowiedzUsuń